Broniewska Janina – O człowieku, który się kulom nie kłaniał 127/2024

  • Autor: Broniewska Janina
  • Tytuł: O człowieku, który się kulom nie kłaniał
  • Wydawca: MON
  • Rok wydania: 1957
  • Nakład: 30000
  • Recenzent: Robert Żebrowski

Propaganda komunistyczna w najczystszej postaci

Powojenne walki z bandami UPA wpisują się tematykę klubowo-MOrdową. Postanowiłem więc sięgnąć po książkę, która swego czasu – już od roku 1948 – była lekturą szkolną (uzupełniającą dla klas VI-VIII), a dziś jest uznawana za jedną z „ikon” w powojennym przedstawianiu historii Polski, ale takiej historii, jaką chcieli widzieć i po swojemu rozumieć komuniści.

Powieść ta jest odwracaniem kota ogonem i gloryfikowaniem, przejawem kultu, a nawet hagiografią człowieka – nie ma co ukrywać – moralnie upadłego. Rozpoczęła ona „białą legendę” towarzysza „Waltera”. To książka wstydu, ale nie tylko dla autorki, ale też i dla wydawców, jak również tych, którzy wpisali ją na listę lektur. Kiedy jako dziecko czytałem ją, uległem tej propagandzie i generała Karola Świerczewskiego uważałem za prawdziwego bohatera. Imponowała mi jego odwaga i to, że się kulom nie kłaniał. Dopiero po wielu, wielu latach dowiedziałem się, dlaczego się nie kłaniał, i że nie miało to nic wspólnego z odwagą, ale ze zwykłym alkoholowym nałogiem. I że do jego śmierci doszło w diametralnie innych okolicznościach, niż te przedstawione w książce.

Według komunikatu Ministerstwa Obrony Narodowej Karol Ś. zginął w dniu 28 marca 1947 roku, w zasadzce zorganizowanej pod Jabłonkami w Bieszczadach, od skrytobójczej kuli ukraińskich faszystów z UPA. Jednak już sześć lat później, twórcy filmu pt. „Żołnierz zwycięstwa” w reżyserii Wandy Jakubowskiej [obejrzałem jedynie kuriozalnie przedstawioną scenę śmierci generała, a na resztę filmu nie miałem ani chęci, ani sił], odpowiedzialność za tę śmierć przypisali amerykańskim imperialistom i polskiej reakcji. Obecnie zaś głosi się teorię, że zamachu na generała dokonało NKWD. Lekkie odbrązowienie postaci „Waltera” miało miejsce dopiero w książce Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach” z roku 1959.

Żeby nie zanudzać czytelników tematyką nie związaną z naszym Klubem, skoncentrowałem się w tej recenzji tylko na okresie powojennym, to jest na ostatnich siedmiu stronach książki, która w sumie liczy ich 122. Po raz pierwszy była ona wydana w roku 1948, ja zaś dysponuję wydaniem siódmym, z roku 1957. Nie potrafię powiedzieć, ile łącznie było tych wydań. W roku 1970 pojawiło się czternaste, ale na tym się nie skończyło, bo wiem, że wydano ją również w roku 1978.

„Odbudowywał się, leczył rany kraj przeorany wojną, wyniszczony faszystowską grabieżą, Ale na granicach buszowały bandy. Ze zbiegłych gestapowców, faszystów ukraińskich, z hitlerowskich armii, z rodzimych faszystów z NSZ, z wysłanników rządu londyńskiego i takich, co to swego czasu chłopców z bronią na dziwne nocne „manewry” w las wyprowadzali”. Generał, po wizycie w jednostce wojskowej w Baligrodzie, nieoczekiwanie podjął decyzję, by odwiedzić najbliższą komendę WOP-u, a był to posterunek w Ciśnie. W drogę wyruszyli tylko dwoma samochodami, bo trzeci akurat nie mógł odpalić [?]. Świerczewski usadowił się w „Dodge’u” (prawdopodobnie półtoratonowym WC-63). W niedługo potem wpadli w zasadzkę. Bandyci otworzyli do nich ogień z tyłu, z przodu i z boku. Generał dowodził osobiście, stojąc wyprostowanym. W pewnym momencie trafiony został kulą w brzuch. Mimo tego, stał i dalej wydawał rozkazy. Kiedy został trafiony drugi raz, tym razem w plecy [?], zachwiał się i stracił równowagę. Dopiero wtedy dojechał do nich samochód, który wcześniej nie mógł odpalić. Banda, widząc to, uciekła.

Ot i taka to historia.