Woźniak Julian – Żółty łabędź 126/2024

  • Autor: Woźniak Julian
  • Tytuł: Żółty łabędź
  • Wydawca: Krajowa Agencja Wydawnicza Rzeszów
  • Rok wydania: 1989
  • Nakład: 19 650 + 350 egz.
  • Recenzent: Paweł Krupa

“Jest to książka oparta na faktach. Opisane w niej wydarzenia są prawdziwe. […] Ze zrozumiałych względów w książce tej zostały zmienione nazwiska sprawców, niektórych świadków, a także nazwy pewnych miejscowości”.

Ta opowieść rozpoczyna się jak Fargo. Poetykę zła, przemocy i głupoty zmrożonych w surowym krajobrazie śnieżnej Minnesoty zastępuje tutaj jednak pochodzący z Podkarpacia niby-reporterski przekaz o temperaturze pokojowej. Zabieg, co by nie mówić, przydający jednak realizmu przedstawionym sytuacjom. Podobnie jak autentyzm (zamierzony lub przypadkowy) wplecionych w tok narracji detali: papieska pielgrzymka, załamanie pogody (!) i (wolna) sobota wydarzyły się naprawdę…

I tak w poniedziałek (13.06.83) wierni pielgrzymujący na spotkanie z papieżem z okazji jego czerwcowej wizyty (16-23) mogli przechodzić obok miejsca zbrodni, niczego, jak chce narrator, jednak nie zauważając, ponieważ dopiero w środę (15.06) nadciągnął niż (zdumiewające, ale potwierdzają to archiwalne raporty rzeszowskiego lotniska Jasionka!); z ciężko wiszących chmur mógł spaść ulewny deszcz, który położył kłosy żyta, odsłaniając to co do tej pory skrywały… Trzy dni później, 18 czerwca 1983, w dniu kiedy znaleziono zwłoki, rzeczywiście wypadała sobota, być może wolna sobota, także dla oficera MO okazja do wyjazdu z rodziną, który jednak nie dochodzi do skutku z powodu konieczności natychmiastowych działań operacyjnych. Działań prowadzonych w strugach ulewnego deszczu (ciężka jest dola milicjanta, jednak o tym za chwilę) – zaskakujące, ale duże zachmurzenie, które musiało występować tego dnia ponownie potwierdzają pogodowe raporty rzeszowskiego lotniska! To wszystko (zbiegiem okoliczności lub nie) znajdujemy w kontekście osadzenia w niby-dokumentalnych realiach pierwszego z drobiazgowo zreferowanych śledztw, które w liczbie trzech złożyły się na Żółtego łabędzia.

Każda z opowiedzianych historii jest sprawozdaniem oficera milicji spisanym “słowo w słowo” przez zaprzyjaźnionego dziennikarza/autora (budzi się wspomnienie nestora literackich milicjantów, kapitana Gleba, snującego w obecności znajomego reportera swoje kryminalne opowieści); jest zatem relacją “z pierwszej ręki”, której tak właśnie określony charakter ma potwierdzać “autentyzm” tego udawanego dokumentu. Zwolennicy stanowiska, iż to sztuka naśladuje życie nie będą mieć problemów z wiarygodnością przekazu. Wszak w tym kontekście nawet wyobraźnia jest oparta na faktach…

Pierwsza, wyżej już wspomniana opowieść, jest zatem “faktograficznym” odtworzeniem przebiegu dochodzenia prowadzonego w sprawie zabójstwa. Druga historia jest raportem z pościgu za nieuchwytnym złodziejem. Akcja ma swój rozmach, liczne zwroty, a jeden z jej fragmentów mógłby służyć za punkt wyjścia w sprawie dla archiwum X (oko jest przymrużone), bowiem desperacko samookaleczony przestępca w tyleż tajemniczych, co niewyjaśnionych (do czasu) okolicznościach rozpływa się w mrokach szpitalnego korytarza… Zamiast Muldera i Scully w tym właśnie miejscu do akcji wkracza (zasiada przy biurku) porucznik Worosz (to właśnie postać spinająca wszystkie relacjonowane sprawy), który po rozwikłaniu zagadki morderstwa w łanie żyta i odbyciu zasłużonego dwutygodniowego urlopu w towarzystwie rodziny, “zdolny do wzmożonego wysiłku fizycznego, ale także psychicznego i umysłowego”, które to warunkują odpowiedzialną pracę w organach ścigania, powraca do zadań służbowych​​. Wydaje się, że to właśnie organy ścigania, a nie porucznik Worosz, są głównym bohaterem tych opowieści. To właśnie milicyjna machina, poświęcenie i oddanie funkcjonariuszy MO, oraz ich zaangażowanie w służbie społeczeństwu są w zasadzie istotą opowieści relacjonowanych przez porucznika, szeregowego funkcjonariusza rzeszowskiej milicji. Milicji kompetentnej i operatywnej, milicji niezłomnej, dla której nawet sprawy umorzone nie są odkładane ad acta, milicji potrafiącej przyznać się do porażek i błędów, z których oczywiście wyciągane są zawsze prawidłowe wnioski, milicji z ludzką twarzą, niepozbawionej empatii dla ofiar działań przestępczych, milicji, której “dobrze z oczu patrzy”, milicji w zasadzie kryształowej.

Ta milicyjna laurka nie jest jednak twardą propagandą. Ani razu nie pojawia się tu żaden “towarzysz”, brak także odniesień do partyjnych struktur. Jest znój i trud (krew i pot) funkcjonariusza MO. Nawiasem mówiąc, we fragmencie: “Zawarłem przecież z twoimi szefami dżentelmeńską umowę, że tym razem przed opinia publiczną nie będziemy niczego taić. No, powiedzmy: prawie niczego! Starajmy się jednak trzymać dopuszczalnej granicy tolerancji. Skoro rząd może pracować przy otwartej kurtynie, czemu milicja nie miałaby postępować podobnie?! Tym bardziej, że ścisłe więzi ze społeczeństwem są przecież podstawą waszych sukcesów”, poczuć można nawet pewną dozę ironii (rok 1986!). Gdyby nie obawiać się posądzenia o niestosowną nadinterpretację można by powiedzieć, iż w ogóle w dosyć sarkastycznym wymiarze jawi się cały ten obraz tak mało subtelnie odmalowanej Milicji Obywatelskiej. Mamy bowiem w końcu drugą połowę lat osiemdziesiątych, a znajdujemy tu passusy w tym stylu: “[…] głównym, choć nie jedynym, źródłem naszych (milicji, przyp. recenzenta) sukcesów, osiąganych przy ujawnianiu wszelkiego rodzaju przestępstw, jest społeczeństwo! Dlatego tę współpracę tak bardzo sobie cenimy!”. W innym miejscu zaś znajdujemy: “Do Prokuratury Generalnej przesłaliśmy przeto dokumenty w sprawie […] o oczyszczenie z winy niewinnie skazanego człowieka. I znów przyszło nam nie oskarżać, lecz od oskarżenia chronić! Taki już jest ten nasz chleb powszedni w codziennej milicyjnej służbie”.

Hm, choć przywracając stosowną powagę prowadzonej narracji należy stwierdzić, iż z drugiej strony bardzo rzeczowo i konstruktywnie brzmi w ostatniej z opowieści “formalno-prawny” mankament dotyczący zasad amnestii z roku 84… (nawiasem mówiąc, ta również wydarzyła się naprawdę).

Trzecia z relacjonowanych przez Worosza historii to opowieść z peerelowskim naciągaczem w roli głównej. W realiach tamtego systemu było bowiem także miejsce dla sprytnych oszustów wykorzystujących ludzką naiwność by przywłaszczyć sobie cudze mienie. Daleko jednak Fajgerowi do nieuchwytnego Franka Abagnale’a. Podobnie jak Żółtemu łabędziowi do beletrystyki najwyższych (nomen omen) lotów (łabędź to ciężki ptak; poleci, choć trudno mu oderwać się od ziemi, a gdy już to zrobi pułap lotu nie przekracza 50 metrów).

Jednak to nie zarzut. W końcu, gdy w repertuarze brakuje zdań w stylu: “Szedł przez bagno, nad którym unosiła się mgła, przez co wyglądał tak, jakby chodził po wodzie” (Nesbø, Syn), dlaczego nie napisać: “Zdarzyło się to w piękny słoneczny dzień, trzeciego lipca osiemdziesiątego czwartego roku, w godzinach popołudniowych”?

Nie znajdziemy zatem w Łabędziu tego co oferuje np. współczesny kryminał skandynawski, pogłębionej psychologii czy społecznego odniesienia, no chyba, że uznamy za nie peerelowskie “smaczki”, jak Pewexy, kolejki pod sklepem “Jubilera” i cinkciarzy. Cóż zatem znajdziemy? Znajdziemy zasadę, według której “dramaturgia wydarzeń powinna być […] oparta na chronologii” oraz papierową postać porucznika Worosza, który z poświęceniem i oddaniem będąc elementem milicyjnych trybów stoi na pierwszej linii frontu walki z kryminalnym światkiem. Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś. Jego “reporterska” relacja z prowadzonych spraw ma być tego świadectwem.

Tak więc czytając Łabędzia z pewnością nie zapomnicie zapalić światła morskiej latarni. Pal sześć, w końcu, jak konkludował pewien maturzysta swoją egzaminacyjną wypowiedź, również “Odprawa posłów greckich nie jest naszym najlepszym dramatem, ale zawsze”…

Aha. W dniu 3 lipca 84 w godzinach popołudniowych nad rzeszowskim lotniskiem Jasionka wisiały jednak chmury. Sprawdziłem. Chociaż oczywiście nad rzeszowskim Pewexem w tym dniu mogło świecić słońce. Nie dla oszustów, co prawda, ale dla MO.