- Autor: Kłodzińska Anna
- Tytuł: Dzieci milionerów
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Jana Bielickiego – brak
LINK Recenzja Michała Lorka – brak
LINK Recenzja Anny Babicz
Podczas imprezy urządzonej przez Jacka Suwalskiego, syna emerytowanego dyrektora pewnego przedsiębiorstwa, dochodzi do makabrycznego zakładu – Suwalski sprowokowany przez jednego z kolegów mówi, że w ciągu trzech miesięcy dokona zbrodni doskonałej, a stawką zakładu będzie jego nowy ford mustang.
Chłopak na chybił-trafił wybiera ofiarę z książki telefonicznej, a następnie kradnie znajomemu ojca stary, przedwojenny pistolet Gabbett-Fairfax. Suwalski zabija upatrzoną ofiarę, a broń wyrzuca z mostu do Wisły – pistolet ląduje jednak nie w wodzie ale na łodzi przycumowanej do pogłębiarki, przez co major Szczęsny zyskuje mały punkt zaczepienia dzięki któremu udaje mu się zidentyfikować zabójcę.
„Dzieci milionerów” to, moim zdaniem, jedna ze słabszych książek Anny Kłodzińskiej. Powieść jest wręcz nieznośnie łopatologiczna i wygląda na to, że jej głównym celem jest propagandowa krytyka bananowej młodzieży. Od samego początku wiemy, kto wygra ten makabryczny zakład i jego zwycięzca pokazany jest wręcz karykaturalnie: gardzi innymi ludźmi, wymusza ich uległość, stylizuje się na Szakala z powieści Fredericka Forsytha, a tymczasem jego zbrodni doskonałej jest bardzo daleko od doskonałości – kto, na chłopski rozum, przyjeżdża na miejsce przestępstwa tak charakterystycznym w Polsce pod koniec lat 70. samochodem jak ford mustang? kto wyrzuca do Wisły tak nietypowy pistolet nie upewniwszy się wcześniej czy na pewno wpadł do wody? Trudno mi jest znaleźć jakiś pozytyw tej książki, bo ona po prostu błyskawicznie ulatuje z głowy; poza tym jest propagandowo czarno-biała: po jednej stronie barykady mamy chciwych malwersantów i ich rozpieszczone dzieci popijające luksusowe koniaki, a po drugiej mamy żołnierzy Armii Ludowej i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy po wojnie utrwalali władzę ludową, a teraz korzystają z kombatanckich dobrodziejstw. Generalnie rzecz biorąc: strata czasu, tym bardziej, że brak tu jakichś intrygujących smaczków typu cytat z „Mądrości z palmowego liścia” albo Tuwima, Lema czy choćby Dzierżyńskiego; jedyną, chyba dość przykrą, ciekawostką jest fakt, że kapitan – zaznaczam: kapitan – milicji nie daje się zaciągnąć Szczęsnemu do knajpy na obiad, bo ma jedzenie w domu, a poza tym jest dwudziesty siódmy dzień miesiąca.