- Autor: François Chabrey
- Tytuł: Agencja Kendall wie wszystko
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Czerwona okładka
- Rok wydania: 1975
- Nakład: nie podano
- Przekład: Stanisław Gogłuska
- Recenzent: Mariusz Młyński
François Chabrey to pseudonim pod jakim pisali książki dwaj szwajcarscy autorzy: Marcel-Georges Prêtre i Marc Waeber; ta para ma na koncie 95 książek wydawanych w dwóch seriach. „Agencja Kendall wie wszystko” to pierwsza część siedmiotomowej serii o Policji Specjalnej; jest to jedyna wydana w Polsce książka duetu, a oryginalny tytuł brzmi „Dzwoń po Steve’a Kennedy’ego”. Tenże Steve Kennedy to współwłaściciel detektywistycznej agencji – drugą osobą jest Nancy Dalloway i dlatego nosi ona nazwę Kendall.
W motelu Green Corner w miejscowości Corona zostają znalezione zwłoki Lydii Labor, żony Williama Labora, kandydata partii republikańskiej na stanowisko gubernatora Kalifornii; lekarz stwierdza otrucie morfiną tym bardziej, że obok denatki leży pusta strzykawka. Miejscowy szeryf z wielką chęcią sugeruje Laborowi zatuszowanie sprawy, gdyż to mogłoby mu zaszkodzić w kampanii wyborczej; okazuje się jednak, że zwłoki zostały sfotografowane przez niezależnego dziennikarza, który wkrótce zjawia się u polityka i szantażuje go. Labor nie wierzy w uczciwość dziennikarza, więc postanawia skorzystać z pomocy Agencji Kendall i zatrudnia Steve’a Kennedy’ego oraz Donalda Brady’ego do zdobycia negatywów. Wkrótce zaczynają być mordowane osoby mające związek ze sprawą; Kennedy podejrzewa handlarzy narkotyków ale Nancy Dalloway podsuwa mu myśl, że wszystko może mieć wiele wspólnego ze zbliżającymi się wyborami.
Książka jak książka, w sumie nic nadzwyczajnego ani nic odkrywczego; najbardziej rzuca się w oczy bardzo ostra krytyka bezwzględności polityków. Powieść powstała w 1970 roku i mam wrażenie, że powstała ona jeszcze na fali szoku po zabójstwie prezydenta Kennedy’ego – przez chwilę pojawia się ono w tekście i myślę też, że takie a nie inne nazwisko detektywa nie jest przypadkowe. Autorzy nie oszczędzają czytelnikom brutalnych scen, trup ściele się gęsto, akcja toczy się płynnie, a postacie pokazane są jednoznacznie – wszystko jednak sprawia dość tandetne wrażenie, a całość wygląda jak jakiś populistyczny manifest. Jest to więc książka, którą można przeczytać ale nie widzę jakiejś nadzwyczajnej potrzeby, żeby to robić. W Bałtyckiej Bibliotece Cyfrowej znalazłem, że była ona drukowana w „Dzienniku Bałtyckim” już w grudniu 1970 roku i w innym tłumaczeniu – na swoje książkowe wydanie poczekała do 1975 roku.