- Autor: Bronisławski Jerzy
- Tytuł: Życie bez gwarancji
- Wydawnictwo: Iskry
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 20000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Jerzy Bronisławski, były oficer kontrwywiadu, kilkanaście książek na koncie ma; wśród nich są trzy „Labirynty”, które na tle całej serii przedstawiają się dość dobrze – rzetelne, dobrze udokumentowane, wiarygodne i mało propagandowe. W 1975 roku pokusił się o autobiografię; co prawda, główny bohater tej książki nazywa się Wojciech Radwan ale łatwo się domyśleć, że jest nim sam autor – za 22 lata w kolejnej książce wspomnieniowej, „… i kontrwywiad”, pojawią się niektóre wątki z „Życia bez gwarancji” i wtedy już nie będzie wątpliwości.
Dziewiętnastoletni Wojciech Radwan po maturze słyszy od przewodniczącego zarządu dzielnicowego ZMP w Łodzi: „Do partii by trzeba, partia czeka na młodych”; sekretarz dzielnicowego komitetu partyjnego mówi jednak: „My cię kierujemy tam, gdzie będziesz partii potrzebny – do bezpieczeństwa”. W taki sposób Radwan trafia do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Stalina w Olsztynie; na „dzień dobry” dostaje tam ankietę personalną i siedząc nad rubryką „działalność polityczna i zawodowa przed 1939 rokiem” wspomina dzieciństwo.
Te wspomnienia zaczynają się na chwilę przed wybuchem wojny; Radwan w formie swobodnych anegdotek opowiada o pierwszych dniach wojny w Łodzi, o wspólnej egzystencji Polaków i Żydów, o stworzeniu getta i o przemianowaniu nazwy miasta na Litzmannstadt. W 1940 roku ojciec Radwana postanowił przenieść się z rodziną do Wojsławic i tam młody Wojtek zajmował się wypasaniem krów. Po zakończeniu wojny nasz bohater postanawia kontynuować naukę i w tym celu wraca do Łodzi; tu angażuje się w działalność Związku Młodzieży Polskiej i obserwuje powstanie PZPR – i na tym kończą się jego wspominki, bo wypełnił ankietę, odczekał swoje i z dniem 1 października 1949 roku wstąpił w szeregi bezpieczniaków.
„Czasy były nieustabilizowane, pełne dramatycznych spięć. Ludzie nie wiedzieli, czy oglądany zachód słońca nie jest ostatni w ich życiu” – tak zaczyna się kariera Wojciecha Radwana w Urzędzie Bezpieczeństwa. Autor opisuje potyczki z warmińskimi „leśnymi”, zwłaszcza z bandą „Roga” czyli Hieronima Rogińskiego; z czasem głównym wrogiem stają się „niewidzialne ręce zza Łaby”. Sporo miejsca autor poświęca niesnaskom między Polakami a Niemcami zamieszkującymi Mazury czyli dawne Prusy Wschodnie; w jednej rozmowie pojawia się nazwisko Joachim Schaak, ale nazwa jego zbrojnej organizacji nie pada. Zwierzchnictwo widzi jego sukcesy i dlatego przenosi Radwana do Warszawy, a stamtąd wysyła na trzy miesiące do Berlina Zachodniego: nasz bohater udając uciekiniera z Polski przebywa w obozie uchodźców („Sądzę, towarzyszu Radwan, że przyda wam się ta praktyka. Znajomość przeciwnika zwiększa możliwości jego zwalczania. Zrobiliście pierwszy krok”). Jego przełożony ostrzega go jednak: „Idziesz przebojem. Albo daleko zajdziesz albo przetrącą ci kręgosłup” – i tak jest rzeczywiście; kariera Radwana nie wszystkim się podoba. Akcja książki kończy się poznańskim czerwcem 1956 roku – i tu autora zawiodła pamięć (a może miała zawieść?): o demonstracjach usłyszał w radiu w Berlinie – a przecież wtedy studiował w szkole kontrwywiadu w Moskwie i w rzeczywistości tam słuchał przemówienia Cyrankiewicza o odrąbanej ręce.
Jerzy Bronisławski tą książką pożegnał się ze służbą – jako pułkownik i rzecznik prasowy MSW złożył raport o zwolnienie i kiedy w lutym 1975 roku ukończono jej druk był już cywilem. Autor dość interesująco opisał swoje życie, choć miejscami irytuje forma książki: często są to opowiastki wyglądające jak historyjki opowiadane przez dawno nie widzianych kumpli siedzących przy wódce. Czasami są to anegdotki, czasami pamiętnik, a czasami kronika – nie jest to jako całość złe ale chwilami przypomina strumień świadomości. Mamy, oczywiście, trochę obowiązkowej propagandy: opisując powojenne akcje autor wrzuca do jednego kotła niedobitki Wehrwolfu i endeckie podziemie, które nasiliło działalność po moskiewskim procesie szesnastu, a pisząc o zamieszkach w Berlinie w czerwcu 1953 roku wskazuje, że wzniecili je przeszkoleni na zachodzie bojówkarze – Bronisławski w ten sposób powtarza swoje teorie z „Pomyłki mr. Baileya”. Ale za to pisząc o wyzwolicielach nie boi się napisać: „Rosjanie nie narzucali się swoją obecnością. Oczywiście frontowcy. Z taborami to różnie bywało”. Całość jednak jest bardzo poprawna politycznie; autor za bardzo się nie wychyla, bo i raczej nie za bardzo może – za 22 lata w książce „… i kontrwywiad” będzie odważniejszy. Jerzy Bronisławski napisał też w 2010 roku kolejne wspominki pt. „Smak żółci” – czy tam jest najodważniejszy? Jak sprawdzę, to dam znać.