- Autor: Armand Antoni
- Tytuł: Człowiek z lustra
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1958
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
Ze skarbca centrali zagranicznego handlu kosztownościami „Jubiler” w Warszawie znikają brylanty zdeponowane przez cudzoziemców. Kierownik skarbca twierdzi, że w chwili kiedy grał hejnał z wieży mariackiej zjawił się u niego rzeczoznawca Andrzej Nowicki i poprosił o przyniesienie brylantów do jego biura; dostarczający je konwojenci również zwracają uwagę na hejnał – a tymczasem dyrektor „Jubilera” zapewnia porucznika Brodzkiego, że o wpół do dwunastej wezwał do siebie Nowickiego na naradę w sprawie kupna brylantów.
Brodzki zwraca się o pomoc do doktora Feliksa Arskiego, lekarza komendy głównej milicji, który zaczyna coś podejrzewać; tajemniczy głos mówi jednak Arskiemu przez telefon, żeby przestał się wtrącać w sprawy Nowickiego. Wkrótce porucznik Roman Kisielewski, pilot odrzutowca świeżo po powrocie z sanatorium zaczyna czuć się prześladowany i stwierdza, że najbezpieczniej czuje się za sterami samolotu. Porucznik czuje, że jest ofiarą halucynacji, ale nie umie się od tej obsesji uwolnić; wdziera się więc na teren krakowskiego lotniska i tam zostaje zatrzymany przez wojskowy patrol. W tym czasie Andrzej Nowicki znika; co gorsza znika też doktor Arski; poszukujący ich porucznik Brodzki stwierdza w pewnym momencie, że prowadzone śledztwo, to „obserwowanie walki Murzynów w ciemnym tunelu”; w końcu jednak trafia w Poznaniu na doktora Janusza Żukrowskiego, a z kolei w Warszawie na Alfreda Zielińskiego, aktora z objazdowego teatru – obaj są łudząco podobni do Andrzeja Nowickiego.
Pod pseudonimem Antoni Armand kryje się Grażyna Woysznis-Terlikowska i Kazimierz Koźniewski; stworzona przez tę parę książka jest intrygująca, ale też i dziwaczna. Oczami wyobraźni widziałem nakręcony na jej podstawie film, który byłby niskobudżetową i niszową produkcją w stylu czarno-białych amerykańskich horrorów z lat pięćdziesiątych. Owszem, tematyka jest na pewno poważna i po dziś dzień aktualna, padają tu pytania o granice wolności naukowych poszukiwań, doktor Arski pokazany jest nie jako demoniczny twórca nadludzi ale jako pasjonat, a jego przedwojenne wizje, że „każdy twórca, wynalazca, właściwie powinien chcieć być Bogiem, powinien mieć ambicje nie tylko badacza, ale twórcy, kreatora” pokazują go jako prawdziwego entuzjastę – ale mam wrażenie, że autorzy, mimo dobrych chęci, chyba do końca nie wiedzieli, co chcą napisać. Książce przede wszystkim brakuje wyrazistości – ja osobiście czytając ją byłem wobec niej po prostu obojętny, a żadna z postaci nie wywołała we mnie jakiejś poważniejszej sympatii ani antypatii. Momentami brakuje tu konsekwencji, a momentami logiki: doktor Arski w pewnym momencie słyszy przez telefon: „Jeśli pan swoje przypuszczenia zakomunikuje milicji, to Andrzej Nowicki przestanie żyć” – i coś z tego wynika? Porucznik Kisielewski, zatrzymany na lotnisku i przetrzymywany przez żołnierzy, ucieka z wartowni w sposób urągający służbie wartowniczej – i co z tego? Ktoś po tej ucieczce go ściga? Jest tu trochę prawdy czasu: bohaterowie palą papierosy „Żeglarz” i „Dukat”, porucznik Brodzki wjeżdżając do Wrocławia widzi zrujnowane przedmieścia i gruzy porośnięte bujną zielenią i stwierdza, że nowo wprowadzony czas letni znakomicie przedłuża dzień – i faktycznie, w 1957 roku przywrócono w Polsce czas letni i zimowy; jest też dziwna maniera: autorzy używają zwrotu „czarna chevroleta”. Nie zmienia to jednak faktu, że książka dziś może zainteresować chyba tylko pasjonatów.