- Autor: Pat Mackenzie
- Tytuł: Tajemnicza panna Young
- Wydawnictwo: Poligraficzno-Wydawnicza Spółka Akcyjna Udziałow
- Rok wydania: 1990
- Recenzent: Anna Lewandowska
- Broń tej serii: Trzecia seta
NIECZUŁY JAK KAWAŁEK RYNNY
Książkę tę podrzucił mi do zrecenzowania Prezes. Wyszperał ją w jakimś antykwariacie, dokładnie obejrzał i stwierdził, że z pewnością została napisana przez jakiegoś polskiego pisarza, który posłużył się pseudonimem Pat Mackenzie.
Być może Prezes ma rację, nie będę się spierać, w końcu od tego jest Prezesem, żeby zawsze mieć rację, w każdym razie książka na pewno została zainspirowana lekturą amerykańskich „czarnych kryminałów”, a szczególnie Chandlera. Już pierwsze strony wykazują podobieństwo: prywatny detektyw Pat Mackenzie (tu chyba autor wziął przykład z Joe’go Alexa?) siedzi w swoim nowojorskim biurze z nogami na biurku i w kapeluszu nasuniętym na czoło. W sąsiednim pokoju wierna sekretarka ociąga się z opuszczeniem biura, bo przecież w każdej chwili może być potrzebna szefowi. I rzeczywiście: przychodzą interesanci. Najpierw policjant, który ostrzega detektywa, że z więzienia uciekł facet, którego Mackenzie pomógł tam wsadzić, i prawdopodobnie będzie chciał się „odwdzięczyć”. Po jego wyjściu detektyw jeszcze nie zdążył przetrawić informacji, a pojawiła się następna interesantka, tym razem niewidoma starsza dama w towarzystwie asystentki, wyglądająca na bardzo zamożną. Dama zażyczyła sobie, żeby detektyw sprawdził, czy osoba podająca się za jej wnuczkę nie jest oszustką. Wnuczkę swoją straciła z oczu jeszcze w jej dzieciństwie z powodu różnych zawirowań rodzinnych, teraz zleciła adwokatowi jej odnalezienie, adwokat wykonał zadanie, ale odnaleziona osoba jakoś nie budzi zaufania.
Detektyw oczywiście przyjmuje robotę, bo – jak to w tego typu kryminałach zwykle bywa – nie powodzi mu się najlepiej i widmo bankructwa zagląda w oczy. Za pobraną zaliczkę postanawia zatrudnić informatorów, którzy pomogą mu zbadać przeszłość kandydatki na wnuczkę bogatej damy.
Prawie do połowy książki akcja książki toczy się w biurze detektywa, Mackenzie opuszcza je tylko dwa razy. Bieganinę po mieście załatwia za niego oddana sekretarka, a on tylko wysłuchuje zebranych informacji. Odbiera też telefony – i oto dzwoni owa starsza pani z poleceniem, by przerwał badanie przeszłości jej wnuczki, jest przekonana bowiem, że to właściwa osoba. Zdumienie (a jednocześnie oburzenie – w końcu liczył na dobry zarobek) ogarnia detektywa. Ale jeszcze bardziej zdumiewa się, kiedy w jego biurze pojawia się atrakcyjna asystentka starszej pani, która twierdzi, że panna Young (owa wnuczka) została przez nią i przez adwokata starszej pani wynaleziona i wdrożona do roli, że jest zwykłą oszustką, tyle że bardzo zdolną. Kiedy usiłowała o tym poinformować staruszkę, ta po prostu wymówiła jej posadę. I teraz asystentka martwi się, że zostawiła niewidomą osobę w szponach bezwzględnej oszustki. Niepokoi ją też, że oszustka będzie miała dostęp do wielkich pieniędzy, na które częściowo i ona liczyła, bo przecież przez wiele lat opiekowała się swoją chlebodawczynią, która nie miała najłatwiejszego charakteru.
Mackenzie postanawia, wbrew poleceniu staruszki, dalej prowadzić śledztwo i odkryć prawdę.
W połowie książki opuszcza biuro po raz trzeci i od razu trafia na świeżego nieboszczyka (adwokata zamożnej staruszki). Oczywiście zostaje posądzony o wyekspediowanie na tamten świat owego nieboszczyka. Policja zaczyna deptać mu po piętach. Po piętach depcze mu też uciekinier z więzienia, pałający chęcią zemsty.
Robi się gorąco. Akcja nabiera tempa. Pościgi, strzelaniny, wymykanie się z rąk policji, aresztowanie, wyjście z aresztu za kaucją (na którą trzeba było pożyczyć pieniądze), udana próba skłócenia polującego na detektywa opryszka z jego kumplami. Jednym słowem: Sodoma i Gomora, Chandler i „Zabójcza broń” do kupy. I jakby tego było mało, to jeszcze porwanie sekretarki Mackenziego!
A ta sekretarka prawdziwy skarb: piękna, pracowita, dyskretna, pozwalająca się sobą wyręczać. Za swoją pracę pobiera symboliczne wynagrodzenie i to wyłącznie wtedy, kiedy szef ma pieniądze (czyli dość rzadko). I chociaż mówi o nim: „Jesteś nieczuły jak kawałek rynny”, to chyba się w nim podkochuje. Autor nie precyzuje tego wyraźnie i ci, którzy liczą, że pewnego dnia wielkie biurko detektywa przestanie służyć tylko do opierania na nim stóp, pewnie poczują się zawiedzeni.
Ja nie byłam zawiedziona ani przez moment. Książka dostarcza sporo emocji. Napisana jest dobrze, lekko ironicznie, postaci są zabawne, dialogi dowcipne. Doskonałe czytadełko na zimowy wieczór. Panie Prezesie, poproszę o następne!