Sztaba Zygmunt – Śmierć lichwiarza 493/2023

  • Autor: Sztaba Zygmunt
  • Tytuł: Śmierć lichwiarza
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07 … (nr 26)
  • Rok wydania: 1970
  • Nakład: 100257
  • Recenzent: Robert Żebrowski

Zapraszamy do milicyjnej poleczki

Zygmunta Sztaby przedstawiać nie trzeba. „Śmierć lichwiarza” to odgrzane, a może też i liftingowane, jego opowiadanie „Rodrygo miał twarz drapieżną” publikowane w odcinkach w „Kurierze Szczecińskim”, w roku 1961. Liczy ono 40 stron, a cena okładkowa to 6 zł.

Akcja toczy się nie-wiadomo-gdzie. Miejscem wydarzeń jest jakieś kameralne powiatowe miasteczko, w którym jest: rynek, kościół, komenda MO, hotel „Renesans”, restauracja „Pod Kogutem”, kawiarnia „Kaprys”, Dom Rybaka „Albatros”, stacja kolejowa i stacja paliw. Wiadomo zaś, kiedy dzieje się akcja, mianowicie gdzieś w przedziale lat 1957 (wtedy po raz pierwszy wydano w Polsce książkę wymienioną w tym opowiadaniu) – 1961 (ukazanie się opowiadania w gazecie).

W spokojnym i nudnym miasteczku, gdzie przestępstwami największego kalibru były kradzieże i bójki, w którym obywatele prowadzili uregulowany tryb życia, a poruszali się po ulicach niczym w somnambulicznym transie, doszło do niespodziewanego zdarzenia. Zamordowany został – w swoim mieszkaniu zabezpieczonym zasuwami, ryglami i zatrzaskami – Rajmund Trapisz. Miał on niewyszukane hobby – lubił pieniądze, a wprost uwielbiał pożyczać je pod zastaw i na procent, a czasami, gdy miał już kogoś w kieszeni, lubił go sobie poszantażować. Jego stałą klientką, przygotowywaną na ofiarę szantażu, była pani Klara Warzycowa, ciułającą pożyczki na futro z bułgarskich karakułów. Lichwiarz planował również – razem ze swoim wspólnikiem – otworzyć warsztat samochodowy w Warszawie, „na Pradze, niedaleko dworca, w jednej z przecznic ulicy Ząbkowskiej” (wg mnie najbardziej pasowałaby tu ul. Markowska). Plany zniweczył, a marzenia rozwiał cios w głowę twardym narzędziem. Ta sama ręka, która go zadała, ograbiła Trapisza z całych jego „oszczędności” i zastawionych precjozów.

Sprawą zajęła się miejscowa milicja reprezentowana – dość udanie – przez porucznika Zawadzkiego i sierżanta Dreję. Pojawił się też n/n chorąży i szef w randze majora, a w rozmowie padło nazwisko kapitana Ligęzy. Wynik postępowania zapowiadał się korzystnie dla milicjantów, gdyż było ich więcej niż osób podejrzanych, a ponadto mieli silne wsparcie w spostrzegawczych mieszkańcach.

Śledztwo spokojnie posuwało się naprzód, by w pewnym momencie przyspieszyć i błyskawicznie sfinalizować sprawę tożsamości sprawcy. Widocznie autor zorientował się, że zbyt nagle zakończył tę kwestię więc dla osłody – ni z tego, ni z owego – wyciągnął na samym końcu króliczka z kapelusza, choć może bardziej pasowałoby by tu stwierdzenie, że pewien wątek wyskoczył tu jak filip z konopi. No cóż, ciągnie wilka do lasu. Kto zna sztabowe kryminały, będzie wiedział o co chodzi.

PRL-ogizmy: pojazdy – milicyjna „Warszawa”, „Mercedes” i „Jawa”, papierosy – „Grunwaldy”. „Mocne” i „Sporty”, alkohole – „Wiśniówka” i „Eksportowa”, gazeta „Przekrój”, a także ańce towarzyskie – samba i rumba, kujawiaczek, oberek, mazur, poleczka, tango i slowfox.

Kryminał ten to gotowy materiał na scenariusz spektaklu telewizyjnego „Kobra”. W przedstawieniu, które mogłoby powstać, nie potrzebna byłaby jakaś wymyślna scenografia, ani też duża ilość rekwizytów (trochę biżuterii, kilka pokwitowań gotówki, parę butelek i ciut więcej paczek papierosów). Opowiadanie jest w sumie dość przeciętne, zupełnie nie odkrywcze, ale przynajmniej „grzeczne” i w pełni „milicyjne”. Kto chce, niech czyta.