- Autor: Przemysław Bystrzycki
- Tytuł: Wyspa Mauritius
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1963
- Nakład: 20000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Teofil Chudzicz, apodyktyczny senior rodu, jest szanowanym na giełdach europejskich kolekcjonerem znaczków nazywanym przez starszych zbieraczy „milczącym Teofilem”. Salomon Chędocki, jego bratanek, nie ma żadnych skrupułów przed ciągnięciem od wuja pieniędzy, gdyż uważa, że Chudzicz podstępnie zgarnął cały spadek po jego matce.
Pewnego dnia chłopak znajduje wuja z dziurą od pocisku w skroni; przybyła na miejsce milicja oraz detektyw Teodozjusz Alberyk Piziura mają o czym myśleć, gdyż nie jest w stanie stwierdzić skąd padł strzał; jedynym śladem jest znaleziona na dywanie przy biurku łuska od naboju. Tymczasem Chędocki znajduje w szufladzie podpisane przez Chudzicza upoważnienie na okaziciela do odbioru u berlińskiego kolekcjonera rzadkiego i drogocennego okazu filatelistycznego i sam postanawia udać się do Berlina – problem tylko w tym, że na paszport trzeba czekać długo, a pieniądze są potrzebne natychmiast. Chłopak udaje się więc do Szczecina do swojego przyjaciela Bartłomieja Chrąpecia, który organizuje mu przerzut do NRD przez przechodzące przez granicę jezioro w okolicy miejscowości Stolec. W tym samym czasie Piziura odkrywa, że w zbiorach Chudzicza znajduje się znaczek „Mauritius”, jeden z jedenastu na świecie i warty sto tysięcy dolarów oraz, że w okolicy willi filatelisty kręci się człowiek, który chce „Mauritiusa” zdobyć ale nie wie, gdzie go szukać.
W początkowym okresie wydawania serii „Labirynt” trafiały się czasami takie perełki; dopiero później skręciła ona w zdecydowanie propagandową i antyniemiecką stronę. Ta książka to po prostu zabawa w stylu starych klasyków – przede wszystkim mamy tu wręcz podręcznikowy problem „zamkniętego pokoju”: jest trup z kulą w głowie, brakuje jakichkolwiek śladów przestępstwa i doprawdy konia z rzędem temu, kto w tym przypadku domyśli się, kto jest mordercą. Stylistycznie zaś książka przypomina mi książki Edmunda Niziurskiego: egzotyczne nazwiska bohaterów, malownicze postacie, zwariowane dialogi i szalone przygody. To jest jedyny kryminał w bogatej bibliografii Przemysława Bystrzyckiego i wyraźnie widać, że ma on do niego zdrowy dystans, bo książka jest po prostu luźną zabawą formą. Całość czyta się dość przyjemnie, choć trzeba „złapać” ten groteskowy nastrój i przymknąć oko na niektóre mało realne rozwiązania; jest też trochę dłużyzn, które nie posuwają akcji do przodu i można „przelecieć po łebkach”; ogólnie jednak jest to dość ciekawe doświadczenie i fajna rozrywka na kilka wieczorów.