Nowogródzki Henryk – Ze wspomnień warszawskiego adwokata 535/2023

  • Autor: Nowogródzki Henryk
  • Tytuł: Ze wspomnień warszawskiego adwokata
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Prawnicze
  • Rok wydania: 1986
  • Nakład: 80000
  • Recenzent: Robert Żebrowski

Proszę wstać! Sąd idzie!

O Henryku Nowogródzkim (1906-1992) można przeczytać w zamieszczonym w internecie „Słowniku biograficznym adwokatów polskich” (strony: 388-392). Znalazłem tam ciekawy fragment: „W jednym z felietonów z 1985 podjął się obrony zasadności wydania 22.01.1946 dekretu o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego, któremu to tzw. władza ludowa nadała wieloletnią moc wsteczną, albowiem miał on zastosowanie tylko do czynów dokonanych przed dniem 01.09.1939” [!!!] Warto wiedzieć, że drugą część jego wspomnień adwokackich wydano w roku 1988, również w Wydawnictwie Prawniczym, pod tytułem „Mówi obrońca …”

Im dłużej czytałem tę książkę, tym bardziej utwierdzałem się w tym, że trudno będzie mi ją porządnie zrecenzować, adekwatnie do jej poziomu literackiego. Jest ona napisana bardzo poprawną polszczyzną i do tego zrozumiałą. Poruszonych w niej zostało wiele tematów, ale siłą rzeczy trzeba było umiejętnie je streścić, co w pełni się autorowi udało. Nie ma w niej wulgaryzmów, nie ma jakichś bardzo zauważalnych złośliwości, nie ma arogancji, ignorancji i kpienia sobie z ludzi, czyli tych elementów, które obecnie tak często w słowie mówionym i pisanym dominują, a co więcej – stanowią powód do dumy dla ich autorów i ubaw dla odbiorców. Ale to nie znaczy, że książka jest siermiężna, smutna i nieciekawa. Wręcz przeciwnie! Ale może zacznę od początku …

Recenzowana pozycja jest zbiorem wspomnień warszawskiego adwokata z czasów II RP, pierwszych dni II WŚ oraz PRL. Liczy 205 stron, jej cena okładkowa to 150 zł. Egzemplarz, który posiadam był na stanie pewnej Gromadzkiej Biblioteki Publicznej. W książce znajduje się karta książki, z której wynika, że w ciągu całej swej bytności w GBP, wypożyczona była tylko dwa razy – w 1986 roku na półtora miesiąca, a w 1987 na dwa miesiące. Jaki z tego wniosek? Najprostszy to taki, że nie jest to literatura „popularna”, ale niszowa, a do tego zupełnie nie kwalifikuje się jako „ludowa”. Czas jej wypożyczeń można interpretować na wiele rodzajów: albo ktoś zamówił na raz wiele książek i zwracał je też wszystkie razem, albo ktoś zapomniał o zwrocie, a może po prostu brakowało czasu na jej przeczytanie lub trudno było ją czytać jednym tchem. Mimo wszystko jest dla mnie czymś trudnym do zaakceptowania, że taka książka nie cieszyła się powodzeniem, pieniądze na nią zostały wydane w błoto, a z kwestią czytelnictwa borykano się w Polsce nie tylko w XXI wieku.

Henryk Nowogródzki jako dziecko mieszkał w Warszawie w nieistniejącym już budynku przy ul. Miodowej 7, tam, gdzie aktualnie przebiega trasa WZ. Z domu miał rzut beretem do siedziby stołecznego Sądu Okręgowego, mieszczącego się w Pałacu Paca na Miodowej 15. Prawo studiował na Uniwersytecie Warszawskim, będąc jednocześnie dziennikarzem – sprawozdawcą sądowym. Aplikację odbył w gmachu sędziów śledczych na Nowym Zjeździe. W tych czasach stołował się w … „Była w Warszawie knajpa „Nowa Gospoda” na ul. Boduena, w pobliżu dzisiejszej Filharmonii Narodowej, gdzie za 50 groszy dostawało się bigos. Na półkach i stołach stał chleb, który można było jeść bez ograniczeń. Nie wolno było pożywiać się samym chlebem, ale do bigosu – ile się chciało”.

Tak autor streścił swoją pracę: „Broniłem w sprawach chyba ze wszystkich przepisów kodeksu karnego i na podstawie wszystkich przepisów, jakie są w kodeksie postepowania karnego. Próbuję obliczyć. Chyba kilka tysięcy ludzi. Mężczyzn i kobiet, starców i młodocianych, uczonych i analfabetów, złodziei i policjantów, oszustów i wydrwigroszy (…) Mnie zawsze w sprawie interesował człowiek. Nie tyle prawo, co przede wszystkim człowiek. Jego zderzenie z prawem. Prawo bowiem jest w tle, na pierwszym planie zawsze będzie człowiek, jego losy – często mroczne i pokrętne, często zgoła dziwne i nieoczekiwane. Splątanie tych losów, prowadzące do przestępstwa, otoczka kryminogenna, społeczne zaplecze – to jest najbardziej interesujące”.

Z przedwojennych adwokatów wspomniał m.in. Leona Berensona, Teodora Duracza, Kazimierza Sterlinga, Jana Nowodworskiego. Aleksandra Margolisa, Henryka Ettingera i jego syna – Mieczysława oraz Leona Nowodworskiego.

„Zaraz po wyzwoleniu Sąd Okręgowy rozpoczął swa działalność w dwóch trzypokojowych mieszkaniach w potrzaskanej kamienicy przy ul. Szerokiej na Pradze [Szeroka do roku 1864 nazywała się Brukową, od 1949 roku – Wójcika, a od 1991 ks. Kłopotowskiego]. Jednocześnie odnawiano gmach na Lesznie, dzisiejszy gmach przy ul. Świerczewskiego 127 [obecnie Aleja Solidarności]. Wtedy jeszcze nie nosiło się tóg. Zaczęliśmy je ponownie wdziewać w roku 1956”.

Nowogrodzki przytoczył wiele swoich spraw, a były wśród nich i szpiegostwo, i sabotaż, i udział w „bandach leśnych”. W 1948 roku autor był obrońcą z urzędu przebywającego w Brazylii Bogusława Samborskiego, w sprawie dotyczącej aktorów, którzy w czasie okupacji grali w filmie robionym na hitlerowskie zamówienie pod tytułem „Heimkehr”, w której to sprawie na świadka powołał Aleksandra Zelwerowicza.

Wspomnienia ze sprawy sądowych przeplatał scenkami obyczajowymi: „Na Krakowskim Przedmieściu, tam gdzie obecnie jest pomnik Bolesława Prusa, stała knajpa „Ta karczma Rzym się nazywa””. Regularnie też dorzucał anegdoty dotyczące sędziów, adwokatów i innych osób biorących udział w procesach, m.in.:

O świadku wszechstronnym: „Jest świadek! Jest! – Ale co ten świadek zezna? – A co tylko sobie pan mecenas życzy”

O przewadze zwykłego Kowalskiego nad klasykami marksizmu: „Mój przeciwnik zupełnie słusznie cytował klasyków marksizmu i powoływał się na nich, a ja się powołuje na świadka Jana Kowalskiego, który [w odróżnieniu od nich – przyp. recenzenta] był przy zajściu”.

Jego wspomnienia mają też wartość edukacyjną.

„Po dzień dzisiejszy zdarzają się okazania nieprawdziwe. Okazuje się rekognoscentowi albo samego podejrzanego [często tak właśnie bywało w „milicyjniakach”], albo pośród innych wprawdzie osób, ale tak charakterystycznie różniących się, że rozpoznanie pozbawione jest wartości dowodowej [np. w latach 90. – postawienie podejrzanego o rozbój obywatela narodowości mongolskiej pośród dwóch rodowity Polaków]. Gdy obok podejrzanego stanie garbaty lub ślepy na jedno oko, a rozpoznający wie, że sprawca był to wysoki mężczyzna, szybko uciekający z miejsca przestępstwa, to takie okazanie jest jak scena z kiepskiej farsy”.

„Kiedy prokurator nie może zrzec się oskarżania? (…) To bardzo proste. Oskarżyciel przed Trybunałem Stanu. Oskarżyciel delegowany przez Sąd.

Autor przyznał się, że najbardziej nie lubił wizyt w więzieniach (zaczynał przed wojną od Pawiaka), a to z uwagi na bardzo przykry typowy ich zapach: „mieszanina potu, źle umytych ciał, czosnku gryzionego przez więźniów, podłego tytoniu i środków dezynfekcyjnych”.

„Ze wspomnień warszawskiego adwokata” to pozycja godna uwagi, szczególnie dla mieszkańców stolicy lub jej sympatyków.