- Autor: Marczyński Antoni
- Tytuł: Kłopoty ze spadkiem
- Wydawnictwo: Oficyna Filmowa „Galicja”
- Rok wydania: 1990
- Nakład: 100000
- Recenzent: Robert Żebrowski
Śledztwo młodego hokeisty, esy-floresy kapitana i odyseja Ulissesa
Antoni Marczyński (1899-1968) to w naszym Klubie autor niezbyt popularny. Czy słusznie? Chyba tak, bo wiele jego kryminałów to po części romansidła. Dość powiedzieć, że wśród naszych recenzji są tylko dwie dotyczące jego powieści („Kłopoty ze spadkiem” i „Zegar śmierci”), a przecież ma ich na koncie około 60, w tym 5 wydanych w serii „Złota Podkowa”.
Łatwo jednak to wytłumaczyć. Otóż tylko 7 z nich napisanych zostało po wojnie, z czego jedynie 3 doczekały się wydania książkowego – „Burza nad Nowym Jorkiem”, „Kłopoty ze spadkiem” i „Dwunasty telewizor”. W PRL-u wydano w „Kluczyku” tę drugą pozycję, a u samego schyłku lat 80. „Retro” i „Promotor” wydały bodajże po jednej jego książce. W latach 90. pojawiło się na rynku kilkanaście pozycji tego autora, wydanych głównie przez wydawnictwo „Oficyna Filmowa Galicja” ale też i przez inne: KAW, „Alfa”, „Omega” i „Rój”. Natomiast w XXI wieku już chyba tylko Oficyna Wydawnicza „Rytm” i „Videograf II” wznowiły książki Marczyńskiego. Znamienne jest to, że nie podjęły się tego ani „Wielki Sen”, ani „LTW”, ani też „CM”, choć ja akurat zupełnie się temu nie dziwię – po prostu powieści tego autora zupełnie już straciły powodzenie i dla współczesnego czytelnika nie są atrakcyjne, a „Kłopoty ze spadkiem” są tu bodajże jedynym wyjątkiem.
Powieść ta po raz pierwszy wydana została w roku 1958 w „Klubie Srebrnego Klucza” w nakładzie 30 000 egzemplarzy, czyli – jak na tamte czasy – całkiem niezłym. Wznowiono ją dopiero 32 lata później w nakładzie 100 000 egzemplarzy. Liczy 253 strony. Akcja toczy się w Komorowie pod Warszawą w latach 50.
„Pamiętam, że było to w maju, około 10 lat po wojnie, gdy byłem już kapitanem. Do willi w Komorowie należącej do profesora Jana Borzęckiego – wynalazcy z dziedziny farmaceutyki, prowadzącego prace odkrywcze, związane z antybiotykami, dla Tarchomińskich Zakładów Farmaceutycznych, przyjechałem wprost z Warszawy – nomen omen – „Warszawą”, jako ostatni z milicjantów. Na miejscu byli już funkcjonariusze komorowskiego posterunku i pruszkowskiej komendy. Powodem tego „zgromadzenia” była śmierć naukowca, który zginął w wyniku postrzału ze swojego pistoletu „Mauser” kal. 6,35 mm. Śmiertelne zejście miało miejsce w dniu jego urodzin i imienin, gdy w willi zgromadzili się wszyscy jego krewni i pracownicy – łącznie 14 osób. Wszystko wskazywało na samobójstwo, ale tak z miejsca nie można było wykluczyć ani nieszczęśliwego wypadku, ani też zabójstwa. Wątpliwości u mnie pojawiły się, gdy dowiedziałem się o tym, że z gabinetu profesora zniknął sporządzony przez niego testament. Pogłębił je jeden z krewniaków profesora – Michał Borzęcki, młody sportowiec, centr ataku klubu hokejowego. Od początku zaintrygował mnie swoim zachowaniem. Jego wywody odnośnie możliwości popełnienia zabójstwa były niezwykle interesujące, a argumenty logiczne i zmuszające do zastanowienia. Nie ukrywam, że młodzieniec wzbudził we mnie niekłamany podziw i chętnie przystałem na rolę prywatnego detektywa, jakiej się podjął. Ja zaś zagrałem swoją ulubioną rolę – dobrotliwego naiwniaczka i dobrodusznego poczciwca, a faktycznie szczwanego lisa zakradającego się do kurnika. Dzięki temu nie bano się mnie, więcej mogłem się dowiedzieć, a potencjalny zabójca stawał się mniej czujny i łatwiej mógł popełnić jakiś błąd.
Stopniowo poznawałem gości profesora. Najbliższym jego krewnym był bratanek – Ludwik Borzęcki, najbliższym współpracownikiem – Kazimierz Marski, a najbardziej zaufanym i oddanym człowiekiem – jego przedwojenny służący Stanisław Pajda, głuchoniemy staruszek. Kiedy już dokonałem stosownych ustaleń i przeprowadziłem rozmowy ze wszystkimi, postanowiłem wrócić do stolicy, by wszystko to przemyśleć, przeanalizować i przyjąć dalszą strategię w prowadzonym śledztwie. Od tego pomysłu odwiódł mnie zawodowy hokeista i detektyw-amator w jednym, który oświadczył mi, że w willi „czuć trupem”. Zaufałem jego intuicji, że może dojść do kolejnego zgonu, i postanowiłem zostać. Nie wiedziałem, że Michał Borzęcki użył tego zwrotu nie w przenośni, lecz dosłownie. Jako argument do pozostania na miejscu podałem nagłe pogorszenie się mojego stanu zdrowia. Stwierdzono, że musiała złapać mnie grypa i poddano kuracji. Zaczęto od naparzania nóg, potem było płukanie gardła wodą utlenioną, picie herbaty z malinami, mleka z miodem i innych mikstur, następnie natarcie terpentyną i na koniec nakrycie stertą pierzyn, z obligatoryjną grzałką w nogach i kompresem na szyi. Noc przespałem bez żadnych problemów, a rano wstałem wypoczęty, choć spocony jak mysz. Nie wiem, czy wiecie, ale Rosjanie też się tak pocą, natomiast Niemcy jak małpy, a Anglicy jak świnie. Okazało się, że nie wszystkim w willi ta noc minęła spokojnie, gdyż jeden z gości został zastrzelony. Stwierdziłem, że nie ma na co dłużej czekać i zawezwałem z Warszawy pomoc – umundurowanego porucznika z dwoma wywiadowcami oraz z najważniejszą w tej sytuacji istotą – psem tropiącym Ulissesem.
Od tej pory nie było już spokojnie. Znikające i pojawiające się różne wersje testamentu, zaginięcie oszczędności naukowca, zapalające się w gabinecie profesora światło, pożar, nocne napady na gości i coraz bardziej intensywny … zapach trupa. Mój samorzutny pomocnik – Michał prowadził swoje dochodzenie w oparciu o … niedopałki papierosów. Namiętnie szukał „Cameli”, a znajdował jedynie „Płaskie”, a do tego goście palili albo „Giewonty” albo „Poznańskie”. Ja zaś, przypominając sobie kryminały Agathy Christie, postanowiłem urządzić w willi makabryczne przedstawienie. I choć dostało mi się za to później od przełożonego, to jednak dzięki temu wyjaśniłem zagadkę zbrodni i skradzionego testamentu, a także zaginionych pieniędzy”.
Powiedzieć, że książka „Kłopoty ze spadkiem” jest świetna, to powiedzieć za mało. Ona jest po prostu wyśmienita. Klimat angielskiego kryminału, ciekawe postacie, niespodziewane zdarzenia, a do tego umiejętne wykorzystanie wielu dobrze znanych chwytów stosowanych w przedwojennych powieściach kryminalnych, a wszystko to wzbogacone sentencjami łacińskimi i staroświeckimi słowami (jak na przykład progenitura). Szkoda, że autor włączył do niej też historie „miłosne”, ale cóż na to poradzić. Ogólnie powieść dobrze się czyta i raczej trudno w którymkolwiek momencie się przy niej nudzić. Żałuję, że Marczyński po wojnie nie obrał tego kierunku, bo w „milicyjniaku” było mu całkiem do twarzy.