- Autor: Korkozowicz Kazimierz
- Tytuł: Urwany ślad
- Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza KOM-PAKT
- Seria: Nowy Polski Kryminał
- Rok wydania: 1993
- Nakład: nieznany
- Recenzent: Robert Żebrowski
Historia miałka, niesmaczna i źle opakowana
Kazimierz Korkozowicz (1907-1996) to jeden z moich ulubionych pisarzy kryminałów. „Urwany ślad” został wydany w roku 1993, gdy autor miał już 86 lat! Czyżby wtedy też została ona napisana? Wydaje mi się, że książka powstała jeszcze w czasach „milicyjnych”, a przed jej wydaniem uaktualniono tylko nazwę organów ścigania i zmieniono stopnie milicyjne na policyjne. Dlaczego tak sądzę? Otóż główna bohaterka urodziła się w roku 1960, a w czasie, gdy dzieje się akcja, wygląda na to (choć dowodów brak), że ma dwadzieścia parę lat (kończy właśnie studia na Akademii Sztuk Pięknych, a trudno podejrzewać, że skoro malarstwo ma we krwi, to ociągała się z pójściem na studia lub zawaliła jakiś rok). Tak więc byłaby to połowa lat 80.
Powieść wydana została w efemerycznej serii „Nowy Polski Kryminał”, liczącej tylko dwie pozycje (ta druga to również powieść Korkozowicza – „Legenda za 10 mln $”) efemerycznego wydawnictwa „KOM-PAKT”, które w sumie wydało tylko pięć książek (z kryminałów tylko te dwa) i wszystko to w roku 1993.
„Urwany ślad” liczy 168 stron, ceny okładkowej nie ma, a narracja prowadzona jest w trzeciej osobie czasu przeszłego.
Akcja toczy się w Warszawie i na Mazurach, na początku lat 90.
Mecenas Szymon Pożywka został zatrudniony, za grube pieniądze, przez anonimowego klienta – reprezentowanego przez niejakiego Henryka Żerdowicza – do wykupienia pewnego maszynopisu. Maszynopisem tym był pamiętnik sporządzony przez prokuratora w stanie spoczynku Anatola Duktowicza (co ciekawe, w kilku miejscach jest on nazywany… sędzią). Podczas spotkania towarzyskiego, Duktowicz pochwalił się swoim kolegom – malarzowi Ksaweremu Ćmieli, adwokatowi Zenonowi Makowi i prokuratorowi Dorze o tym, że właśnie ukończył pisanie prokuratorskich wspomnień, i że opisał w nich aferę, która zaczęła się w czasach „okrągłego stołu” (przypomnę, że rozmowy przy nim trwały w okresie: 6 lutego – 5 kwietnia 1989 roku), a dotyczyła nielegalnego przekazania za granicę ponad stu milionów dolarów. Sprawę tę prowadził właśnie Duktowicz, który z uwagi na swą dociekliwość w wykryciu sprawców, został zmuszony do przejścia na emeryturę, a jego następca umorzył to śledztwo.
W niedługo potem milicja, przepraszam – policja, znalazła na obrzeżach stolicy ciało Żerdowicza, przestrzelone dwoma kulami. Śledztwo w tej sprawie podinspektor Nawrot powierzył komisarzowi Oskarowi Ożogowi. W dalszej części powieści pojawili się jeszcze dwaj inni funkcjonariusze: sierżant Kawka i sierżant Kalicki Tymczasem do Duktowicza dwukrotnie zgłoszono się z propozycją (która nie została przyjęta) odkupienia pamiętników zanim zostaną wydane, a podczas jego nieobecności (wyjechał do swojego domku na Mazurach) ktoś przeszukał jego mieszkanie.
W międzyczasie córka Ksawerego, Anita Ćmiela dostała – od swojej instruktorki aerobiku Iwony Gracówny – propozycję seksu lesbijskiego w zamian za przekazanie jej informacji o grożącym – bliskiej jej osobie – niebezpieczeństwie. Propozycję tę odrzuciła, ale powodowana troską o los najbliższych, potem zgodziła się na to. A bliskich osób miała tylko dwie: ojca i prokuratora Dutkowicza, który był przyjacielem rodziny, a którego traktowała jak drugiego ojca. Matka dziewczyny zmarła, gdy ta miała dwa lata. Instruktorka przekazała jej, że prokuratorowi grozi śmierć z uwagi na to, że chce opublikować swoje wspomnienia. Przez Gracównę Ćmielówna poznała jej kolegę – Rafała Choinę, który zwabił Iwonę do swojego mieszkania i próbował się do niej dobrać, co jednak mu się nie udało. Co ciekawe, on też był zainteresowany pamiętnikami prokuratora i chciał by dziewczyna mu je „wypożyczyła” bez informowania o tym ich autora. O zagrożeniu życia swojego „wujka” Anita powiadomiła policję w osobie podinspektora Nawrota, który postanowił zająć się tą sprawą w sposób operacyjny.
W niedługo potem Anita poznała też konkubenta Iwony – technika budowlanego Zenona Ziemnego, który przy pierwszym spotkaniu – pijany – usiłował ją zgwałcić. Jednak dziewczyna, w obronie własnej, ugodziła go nożem w pierś i w ten skuteczny sposób zakończyła jego zaloty. Śledztwo w sprawie zabójstwa Ziemnego dostał do prowadzenia podkomisarz Olszewski. Dziewczyna nie miała szczęścia, bo jakiś czas później ktoś jeszcze usiłował ją zgwałcić, a ktoś inny dobrać się do niej, ale szczegółów – dla dobra czytelników – nie zdradzę. Anita miała dużo szczęścia, że nie zapoznała kolegi Rafała – Józefa Świergota zwanego Słoneczkiem, bo to był drań bez skrupułów.
Tymczasem, podczas jednego ze swoich wieczornych spacerów, nieopodal domu, Anatol Duktowicz został potrącony przez jakiś samochód. Kierowca uciekł z miejsca zdarzenia, a pan prokurator zszedł z tego świata. Policja wszczęła śledztwo. Emeryt, zanim umarł, wyszeptał – do przybyłej na miejsce wypadku Anity – słowa: „W drzewie … plastikowym …”. Ćmielówna postanowiła wyjechać na Mazury, do domku Duktowicza, bo podejrzewała, że tam ukrył on swój maszynopis . I właśnie w położonym z dala od ludzkich osiedli, samotnym domku, odciętym od świata przez śnieżycę, rozegrały się decydujące momenty.
Korkozowicz słynął z tego, że często zamykając całą lub większość akcji do jednego miejsca, a konkretnie jakiegoś domu na odludziu, potrafił wprowadzić stan tajemniczości, zagrożenia i grozy. Jednak w tym przypadku, nastroju grozy nie udało mu się wywołać, a i owo zamknięcie nie było zbyt długie. Niestety, książkę tę napisał „inny” Korkozowicz niż ten, którego znaliśmy i lubiliśmy. W mojej ocenie zupełnie mu ona nie wyszła. Sama intryga nie jest zła, ale już zakończenie powieści u nikogo raczej zachwytu nie wzbudzi. Postać Anity, zrobionej na głupią jak gęś, naiwną jak dziecko i zagubioną jak człowiek we mgle, wzbudza uczucia ambiwalentne. Uczynienie z niej obiektu wykorzystania seksualnego, usiłowanych zgwałceń i końskich zalotów, w mniemaniu autora miała czemuś służyć (czyżby chęci uwspółcześnienia się i przypodobania czytelnikom?), ale wg mnie zostało to przerysowane i wzbudza niesmak. W książce nie ma wymienionych nazw miejsc czy przedmiotów charakterystycznych dla czasu, w którym trwa akcji, poza barem „Pod Czerwoną Różą” (na 100% fikcyjnym) i „czekoladkami wiedeńskimi” (w PRL-u były, ale „cukierki wiedeńskie”). Autor zupełnie się tu nie popisał.
Wydanie tej powieści jest niechlujne, mimo niby nowoczesnej ilustracji na okładce: w wielu miejscach brak jest akapitów, dialogi zlewają się z opisem, występują literówki. Muszę przyznać, że bardzo się tą książką rozczarowałem i trudno mi jest komukolwiek polecić ją do czytania.