- Autor: Kaczorowski Ryszard
- Tytuł: Zbrodnia kidnapera
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1959
- Recenzent: Rafał Figiel
Gałkiewicz w krainie zbrodni
Zapewne wielu czytelników pamięta „Ferdydurke” i gombrowiczowskie zmaganie ucznia, niejakiego Gałkiewicza, z polonistą, przezwanym przez uczniów Bladaczką, który każe swoim podopiecznym napisać wypracowanie p.t. „Dlaczego w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza?”.
Gałkiewicz niestety nie chce poddać się belferskiej presji, ponieważ w nim Słowacki nic nie wzbudza, nie zachwyca go i koniec. I nie pomagają zaklinania Bladaczki na zdjęcie jego żony i nieszczęsnych dziatek, bo Gałkiewicz nie i nie. Przyznaję ze skruchą, iż we mnie, podobnie jak w Gałkiewiczu, pitawale milicyjne nie są w stanie wykrzesać niczego z wyjątkiem nudy i rodzącego się po pierwszych pięciu stronach pragnienia zamordowania autora. Ryszard Kaczorowski (zbieżność imienia i nazwiska z byłym prezydentem RP na uchodźstwie na szczęście przypadkowa) nie potrafił zdaje się niczego innego pisać oprócz pitawali, czyli literacko podrasowanych opisów przestępstw, w tym wypadku przestępstw doby peerelu. Zaopatrywał swoje dzieła w tytuły typu „Z notatnika oficera MO” czy też „Zbrodnia kidnapera”, przy czym ten ostatni jest przedmiotem niniejszego szkicu. Wydano ów tomik w serii „Klubu srebrnego klucza” wyd. „Iskry”, co może świadczyć o tym, że albo wydawnictwu brakowało w tym momencie dobrego kryminału, który można byłoby rzucić na rynek, albo autor miał układy w środowisku, ewentualnie tak dokuczył wydawcy, że ten się w końcu nad nim zlitował. Nie da się też wykluczyć mieszanki wszystkich tych motywów. Po namyśle dorzucę jeszcze popyt, bo przecież jakaś część społeczeństwa jednak o zbrodniach swoich sąsiadów lubi słuchać, nawet wtedy, gdy opowieść nie zachwyca.
Snuje zatem nasz pitawalowiec gawędy o ponurych zbrodniach popełnionych w podmiejskich pociągach, o kradzieży roweru marki „Bałtyk” czy też o szajce pozyskującej nielegalnie igelit. Sprawy owe są szybko rozwiązywane przez dzielną milicję, ale nie ma co tutaj doszukiwać się jakichś polskich Poirotów czy innych Holmesów, bowiem stróże prawa stanowią tylko bezbarwne twarze sprawnie działającej milicyjnej maszyny i nie zapadają czytelnikowi w pamięć. Rozwikłanie zbrodni następuje dość szybko, ponieważ przestępcy wikłają się w sprzecznych zeznaniach, kruszeją w areszcie, sypią jedni drugich, pozostawiają na miejscu zbrodni wyraźne ślady, a nawet bledną i drżą im ręce, kiedy zostaje zadane to jedno kluczowe pytanie, którego ciężar łamie ich opór i powoduje, że zaczynają śpiewać na przesłuchaniu niczym Andrea Bocelli w La Scali.
No nic nie poradzę, że mnie to nie zachwyca i proszę nie próbować wyciągać zdjęć żony i dzieci. Czytając Kaczorowskiego ziewam tak, że szczęka mało nie wypadnie mi z zawiasów. Jedynym plusem dla miłośników powieści milicyjnej jest odmalowany w detalach obraz peerelowskiej codzienności przełomu lat 50 i 60 z jej bolączkami w stylu braku na rynku igelitu.
Nie mieszka tu nieśmiertelne piękno. Nawet tędy nie przechodziło. Polecam jedynie zdeterminowanym miłośnikom gatunku.