- Autor: Żołnierowicz Tadeusz
- Tytuł: Major S. opowiada (1)
- Wydawnictwo: Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą
- Tom 106
- Rok wydania: 2018
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
Fertyczne kelnerki, mordercy po spożyciu, upadli kasiarze i taka jedna, co dzwoniła do Karola M.
Twórczość Tadeusza Żołnierowicza można podzielić na dwa nurty – beletrystyka kryminalna oraz reportaże kryminalne, lekko beletryzowane. O ile pierwszy nurt został już nieźle rozpoznany i mamy sporo recenzji, to z reporterką jest zgoła inaczej. Zapewne dlatego, ze pierwotnie teksty reporterskie ukazały się wyłącznie w prasie, do której dziś już nikt nie zagląda. Całe szczęście reportaże te zostały zabrane w 8 książek i wydane przed kilku laty w ramach Serii z Warszawą, pod auspicjami Klubu Mord. Jest zatem co czytać.
Tutaj zajmiemy się tytułem „Major S. Opowiada (1)”. Podseria ta ma też drugi tom, a zatem łącznie stanowią dylogię. Tadeusz Żołnierowicz obył wiele spotkań z niewymienianym z nazwiska majorem milicji i wysłuchał licznych opowieści dotyczących sprawa przez niego prowadzonych. Są to bardzo różne przypadki – od pospolitych kradzieży, przez oszustwa i włamania, aż do morderstw. Tom pierwszy obejmuje 19 spraw z różnych części kraju. Wygląda na to, że resort kierował majora na coraz to inne odcinki milicyjnej roboty. Kolorytu opowieściom dodaje czas. Mianowicie większość omawianych spraw miała miejsce w latach 50.
W opowiadaniu „Złota nić” mamy do czynienia z zaginięciem pewnej Elżbiety, wokół której kręcił się niejaki pan Roman. Od razu domyślamy się, że osobnik ów musiał mieć jakiś związek ze sprawą, gdyż wspomina się, że był to mężczyzna o gładkiej powierzchowności, za to o niejasnych personaliach. Rozpytany na okoliczność sprawy pan Roman, że owszem bawili się zarówno w Karpaczu, jak i Bierutowicach, a następnie Dusznikach. Babka się po prostu uczepiła: „- W pierwszych dniach nie mogłem się od niej opędzić, potem przyzwyczaiłem się. Byłem młody i goły, ona zaś obiecywała za swoją miłość złote góry”. No cóż, każdy by się skusił, ale po co od razu brać się za mokrą robotę.
Jako jedną z trudniejszych spraw karierze Major S. wspomina tę z tekstu „W opuszczonym domu”. Wszystko zaczęło się od przypadkowego znalezienia zbutwiałej walizki na wiejskim ugorze. Poza garderobą damską i innymi drobiazgami w walizce były również dokumenty Eleonory S. Okazało się, że kobieta mieszkała samotnie i nagle oddaliła się w kierunku nikomu nieznanym. Zdążyła jednak wcześniej przepisać w spadku cały swój dobytek niejakiemu Grzegorzowi R. Ten zaś też ulotnił się z Ostrowca i odnalazł dopiero w Gdyni.
Dzieje Leopolda T. poznajemy bliżej z reportażu „Upadek kasiarza”. Zaczyna się od ogólnej refleksji nad upadkiem tego szlachetnego (na tle innych) przestępczego fachu. Zmieniły się czasy, ustrój oraz sposób przechowania pieniędzy (choć i tu są wyjątki – pamiętny napad na bank w Wołowie, która to sprawa została pięknie ukazana w filmie Mieczysława Waśkowskiego „Hazardzisci” (1975)). Oczywiście w odniesieniu do czasów klastycznych mamy w pamięci genialny „Vabank” (1981) Juliusza Machulskiego. Tak więc nasz Leopold T. przed wojną dzieli czas na prucie kas i odsiadki. Po wojnie zaś przerzucił się na włamania i rabunki sklepowe. Wpadł zaś przypadkiem, wdając się w bójkę po pijaku w pewnej białostockiej knajpie.
W roku 1953 Major. S. pracował Jeleniej Górze i tam dopada to tajemnicza sprawa morderstwa w …sanatorium. Było to po wieczorku zapoznawczym, w pensjonacie „Wrzos”. Mianowice w pobliskim zagajniku znaleziono ciało jednej z uczestniczek suto zakrapianej imprezy. Czyżby to któryś dżentelmenów zazdrosnych o wdzięki Haliny J.? Indagowany przez milicję referent do spraw oświatowo-rozrywkowych był w szoku, ale przyznał, że niektórzy uczestnicy zabawy poprzynosili alkohol oraz, że na każdej imprezie dochodzi do jakichś kłótni, ale żeby aż tak. To musiały być faktycznie trudne czasy, kiedy to nawet w sanatoriach mordowano. Teraz to owszem, jest zabawa, ale to wszystko. Kilka razy miałem okoliczność gościć w Ciechocinku jako bagażowy, pomocnik w powrocie z turnusu itp. Widziałem raczej spokój, wizyty w tężniach i pląsy na trotuarze w rytm przeboju, który leciał tak: „Jaki piękny jest świat, jaki piękny jest świat, gdy się ma sześćdziesiąt lat. (rączka w górę, wołał wodzirej). I dalej „Jaki piękny jest świat, jaki piękny jest świat, gdy się ma 70 lat (rączka w górę, wołał ponownie wodzirej) itd.
Wracając do Tadeusza Żołnierowicza i jego „Majora S.”, czyta się naprawdę z zainteresowaniem. Całkiem sprawnie skrojone kawałki, tematyka rozmaita, bez dłużyzn, no i są odniesienia do realiów wczesnego PRLu. Widać jak bardzo oddaliliśmy się od tej epoki, choćby w słownictwie. Czy ktoś kojarzy takie określenia, jak „inserat, „bagr”, czy „hołysz”? No właśnie. Serdecznie zachęcam do lektury. Książkę można spokojnie wziąć to tramwaju, czy autobusu i machnąć jeden tekścik nawet na bardzo krótkiej trasie.