Kryska Sławomir – Testament hochsztaplera 306/2022

  • Autor: Kryska Sławomir
  • Tytuł: Testament hochsztaplera
  • Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych
  • Seria: Fakty Legendy Sensacje
  • Rok wydania: 1989
  • Nakład: 29780
  • Recenzent: Grzegorz Musiałowicz

Oddać „kryształ” do „desy” mając minę barokowego aniołka

Powieść z grubej rury rozpoczyna efektowna napaść na furgonetkę z gotówką: jest strzelanina, jest trafiony (lekko) milicjant, jest trafiony (celnie) jeden z bandytów. Wszystko widziane oczami młodego oficera MO, który stoi sparaliżowany strachem. Ale nie tylko: po prostu młodzieniec nie posiada broni palnej. Ani żadnej innej. Takie przeżycie rzuca traumę na powyższego. Niestety, z tą traumą (i jeszcze paroma innymi) musimy się zmagać przez prawie 200 stron my. A tak się dobrze zaczęło…

Opisywana strzelanina ma miejsce dwie dekady przed właściwą akcją książki. I mimo pojmania bandytów tamto śledztwo właściwie nie jest zakończone pełnym sukcesem. Czemu? No, to ma być recenzja, a nie streszczenie. Czy tak? Tak. No więc jeden drąży prywatnie, drugi – choć w międzyczasie zmienił resort – nieco go wspiera. Dochodzi wątek szpiegostwa, ale opisany tak durnowato, że… aż szkoda wspominać.

Jeśli ktoś miał do czynienia z MO, zna powiedzenie „bracie Polaku”, którym zwracano się do przesłuchiwanych. Tu przesłuchujący nazywa się Jan Polak i to do niego przyjaciel tak się zwraca. Autor, który pisywał wiersze i pracował w miesięczniku „Poezja” (i mi zdarzało się czytać w latach 80.), rozmienia treść na wątki nieistotne. Pokazuje w nadmiarze pijackie życie kręgu znajomych, których łączy wódka oraz miejsca zatrudnienia. Dialogi obu stron są nadmiernie przeintelektualizowane, miejscami nawet bawią, ale nic nie dają (poza ziewaniem czytelnika). Trupy są, jeden w napadzie sprzed 20 lat, drugi śmiercią jakby naturalną, kolejny przy pomocy sprawcy nieznanego.

Funkcjonariusze piją kawę, czasem koniak, wspominają o jogurcie. Pozostali żłopią: wódę (póki ich stać), alpagę, czasem piwo (choć zdaniem jednego z nich strasznie rozmiękcza). Treść, choć momentami i zabawna, jest tak przeładowana nieistotnymi wtrętami i sytuacjami, które nie mają wpływu na posuwanie się akcji, że w połowie (albo nawet wcześniej) ma się dosyć lektury. Nadmiar rozmyślań memła treść wręcz nieprzyzwoicie, opisy pijackich orgii wypełniają bez mała połowę tejże treści i za jednym przysiadem książka jest nie do ogarnięcia. Dowodem na to są tytuły rozdziałów: „Ból zęba”, „Duszne niepokoje”, „Same dylematy”, „Przywidzenia”, „Zniechęcenie”…

Książka napisana została przed czerwcem 1989 roku i nie trzyma się już zasad powieści milicyjnej. Powinno to wzbogacić powieść, ale dzieje się odwrotnie. Mimo mnóstwa naprawdę fajnych cytatów treść przypomina opis akcji krajowego filmu z filmu „Rejs”. Jakby autor chciał koniecznie przelać na papier każde jedno zdanie, jakie mu przyszło do głowy. Biorąc pod uwagę poetycką przeszłość twórcy i popełnienie kilku tomików wierszy, w sumie nie dziwi nic. Za dużo dywagacji, za wiele rozwlekłości, za mało czynów i akcji. Bo – i to nie jest komplement – funkcjonariusze tu myślą (!) i mają skomplikowane życie wewnętrzne. Bo osobistego bardzo niewiele. A ich przeciwnik ma, ale marne. I nigdy prawie nie trzeźwieje. W sumie to mu się nie dziwię.

Piszącego wiersze w młodości majora SB „ogarniają wątpliwości natury społecznej”, a pijaków jedynie „bolą wspomnienia”. Major roztkliwia się nieprzyzwoicie nad swym życiem (wewnętrznym i zewnętrznym), a pogoda mu dodatkowo nie sprzyja. Bo autor nawet z czasem akcji i warunkami pogodowymi ma problem. No w sumie to alkohol niby grzeje, dlatego niepijącym funkcjonariuszom jest zimno, a alkoholikom już nie. A oto próbka: „E, młodzieniec, czy to trochę nie za zimno na wysiadywanie na świeżym powietrzu?” – pyta w środku dnia młodszy stopniem starszego (s. 106), a parę godzin wcześniej, w środku nocy „ciepła noc pokrywała (…) czymś na kształt miękkiej, połyskliwej materii” kimającego na ławce przyszłego nieboszczyka (s. 111). Co widać ostatecznie przed zimnem wcale go, biedaka, nie uchroniło.

Na koniec więc zagadka: co oznacza tytułowe oddanie „kryształu” do „desy”?

I jeszcze kilka co fajniejszych cytatów z tej nieprzyzwoicie rozwlekłej książki:

„Nawet najgorsza kreatura hoduje pieczołowicie we własnym wnętrzu kawałek dobrego wyobrażenia o sobie, bodaj po to, by przypadkiem nie postąpić przyzwoicie.”

„Każda z moich kreatur, z którymi mam do czynienia na co dzień, też piętnaście razy sprzedałaby swój kraj, lecz nie wie, gdzie ani jak.”

„Ile to człowiek musi się namęczyć, zanim umrze.”

„Mówiłem, że w tych budach zamiast świeczek i kwiatów powinni sprzedawać piwko, a baby pod murem – gorzałeczkę; dlatego się marnują… Tyle handlu dla umarlaków, a o żywych to nikt nie pomyśli…”

„W mojej karierze widziałem już mordercę seksualnego, który miał buzię barokowego aniołka i maniery cichego homoseksualisty z dobrej rodziny…”

„Żurnalistom zresztą do twarzy w aureoli z cuchnącego oparu alkoholowego. Pokazać się z zataczającym dyrektorem zakładu przemysłowego to dyshonor, natomiast z dziennikarzem zionącym wódą – nawet pewna nobilitacja…”

„Nic tak życia nie upiększa, jak pod śledzia jedna głębsza.”