Bernard Jan – Telefonował morderca 45/2012

  • Autor: Bernard Jan
  • Tytuł: Telefonował morderca
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 7
  • Rok wydania: 1969
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Anna Lewandowska

LINK Recenzja Iwony Mejzy

Skok na kasę w 150 ratach

Dawniej życie było o wiele prostsze. Proste potrzeby i proste sposoby ich zaspokajania. Tak proste, że dzisiaj nikomu nie przyszłoby do głowy, że można kraść w ten sposób.

Faktem jest, że obecnie kradzież, jaką opisał Jana Bernard w opowiadaniu zatytułowanym „Telefonował morderca” („Ewa wzywa 07”, zeszyt 7), byłaby utrudniona z powodu braku książeczek oszczędnościowych PKO. Bo właśnie te książeczki rozbudziły wyobraźnię grupki złodziei ze Śląska i zainspirowały do nietypowego skoku na kasę.
Otóż, jak wiadomo, w poprzednim ustroju bank mieliśmy jeden i nie każdy mógł sobie w nim założyć konto. Każdy natomiast mógł oszczędzać na tzw. książeczce oszczędnościowej PKO. Książeczki te obsługiwał nie tylko bank, ale również oddziały pocztowe. Obie instytucje współpracowały ze sobą tak ściśle, że np. wypłat w wysokości 200 złotych nie trzeba było potwierdzać w banku, to znaczy ustalać telefonicznie, czy wypłacający rzeczywiście dysponuje taką sumą.
Grupa przestępcza ze śląskiej miejscowości Łabędy postanowiła wykorzystać to udogodnienie. Założyli 150 książeczek oszczędnościowych z groszowymi wpłatami, po czym po kilku miesiącach napadli na niewielki oddział pocztowy, w którym – szczęśliwy dla przestępców zbieg okoliczności – przez dwa dni urzędowała tylko jedna osoba, dziewczyna o dziwacznym imieniu Litka. Kazali jej we wszystkich książeczkach powpisywać wpłaty po kilkaset złotych i ostemplować je, po czym udali się w objazd urzędów pocztowych województwa śląskiego. W każdym z urzędów, legitymując się podrobionym dowodem osobistym, wypłacili po 200 złotych, więc łatwo obliczyć, że łup wyniósł 300 tysięcy. Niby niewiele, ale na ówczesne czasy suma to była całkiem spora. Śląska milicja wydelegowała więc do odzyskania tej kwoty swojego wybitnego specjalistę, kapitana Bulę.
Kapitan Bula wraz ze swymi współpracownikami – sierżantem Sikorą i doktorem Kulskim – dzielnie zagłębił się w zawiłości śledztwa. Okazało się, że im dalej, tym zawiłości było więcej i sprawa z pozoru prosta, bardzo się skomplikowała. Tym bardziej, że przestępcy nie zasypiali gruszek w popiele i działali dalej, podrzucając milicji dowody, mające wprowadzić ją w błąd. Posunęli się nawet do morderstwa.
Atmosfera opowiadania jest dosyć mroczna – autor bardzo plastycznie opisuje Śląsk, brudne zaułki i walące się rudery. Pogoda też jest fatalna, chociaż to grudzień i zbliżają się święta – zamiast radosnej, świątecznej atmosfery mamy pluchę, błoto i ponure śledztwo prowadzone w ogarniających wszystko wcześnie zapadających ciemnościach. Bohaterowie są prymitywni – choć niektórzy nawet wykształceni i z pozoru inteligentni, zachowują się prostacko, ich sposób wysławiania się nie świadczy o zbyt wysokim poziomie. Nawet nazwiska też mają niezbyt ładne: Płata, Rybak, Habera, Smaczyk. A przestępcy, których w końcu dopada kapitan Bula, to zwykłe prymitywy, bez żadnych uczuć wyższych i skłonności do refleksji. Są zainteresowani wyłącznie zdobyciem kasy i forsują przeszkody bez skrupułów.
Mamy więc lekturę pełną odrażających miejsc i odrażających postaci. Fragmenty opisujące plany rozwoju śląskiej aglomeracji łatwo przeoczyć. Póki co bieda, plucha i brud.