Kłodzińska Anna – Błękitne okulary 6/2011

  • Autor: Kłodzińska Anna
  • Tytuł: Błękitne okulary
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1965
  • Nakład: 20290
  • Recenzent: Anna Lewandowska

LINK Recenzja Remigiusza Kociołka

Cioci rączki ucałuj, czyli milicyjny Zorro

„Błękitne okulary” to z pewnością jedna z najlepszych książek Anny Kłodzińskiej, a przynajmniej jedna z najbogatszych w warstwie obyczajowej.
Podążając śladami bohaterów powieści, nobliwych panów wykonujących zawody cieszące się ogólnym poważaniem, mamy okazję podejrzeć, jak wyglądały od środka ówczesne zakłady pracy (wczesne lata sześćdziesiąte) i poobserwować panujące w nich relacje międzyludzkie. Zaglądamy więc do fabryki, w której pracuje jeden z panów – inżynier, doskonały fachowiec, sumienny i pracowity, mimo to nielubiany przez załogę (pewnie za oziębłość i „rybie” oczy). Przenosimy się też do Centrali Handlowej, z którą współpracowała większość ówcześnie działających fabryk – tu mamy przegląd różnych typów ludzkich: „Pracownicy Centrali dzielili się na dwie kategorie. Takich, którym ruch i robota sprawiały nietajoną satysfakcję, prawie można by powiedzieć: radość – i takich, którzy interesantów uważali za dopust boży, coś jak stołówkowy obiad albo skleroza.” Do tej pierwszej kategorii niewątpliwie należał jeden z referentów, który na wydającego polecenia szefa patrzył „z oddaniem, jak wierny żołnierz patrzy na swego dowódcę” oraz jego koleżanka z pokoju, która od kilku lat uparcie nie chciała przekroczyć pięćdziesiątki wciąż twierdząc, że ma zaledwie czterdzieści siedem lat. Pani ta wciąż chciała być użyteczną obawiając się kompresji etatów (skąd my to znamy?), mogącej dotknąć przede wszystkim pracowników starszych i mało potrzebnych.
Kolejny z bohaterów powieści jest właścicielem warsztatu samochodowego – wymagający, ale sprawiedliwy i hojnie wynagradzający pracowników, cieszy się wśród nich uznaniem i szacunkiem. Zakładem pracy innego z panów jest sąd – mecenas Raczek podejmuje się obrony najgorszych nawet przestępców i wygrywa sprawy, które wydają się niemożliwe do wygrania.
Pozostali dwaj panowie do znakomity księgowy, niesłychanie elegancki mężczyzna, szalenie dbający o swoją powierzchowność i wiecznie przestraszony magazynier z fabryki skór.
Wszyscy ci panowie, w dzień obracający się w zupełnie różnych kręgach zawodowych, wieczorami spotykają się w tajnej szulerni na Nowogrodzkiej, żeby pograć w pokera. A ponieważ, jak wiadomo, fortuna kołem się toczy i graczom nie zawsze sprzyja szczęście, potrzebują dużej ilości gotówki, czyli – inaczej mówiąc – dodatkowych źródeł dochodu. Zapewnia im je współpraca z doktorem Hacenem.
Doktor Hacen to dziwny człowiek – starszy pan, gołym okiem widać, że schorowany: posiwiałe włosy, schrypnięty głos, utyka przy chodzeniu, a oczy ukrywa za niebieskimi szkłami okularów. Naszych bohaterów potrafił jednak podporządkować sobie bezgranicznie – wszystkie polecenia wykonują bez szemrania, nie tyle może ze strachu przed samym doktorem, ile z obawy, że odetnie im możliwość zarobkowania. A dochody z tej działalności „po godzinach” są niebagatelne – doktor Hacen w jakiś nadprzyrodzony sposób dowiaduje się o dostawach atrakcyjnych towarów do fabryk i potrafi tak precyzyjnie zorganizować „przejęcie”, że bardzo długo nikt nie mógł wpaść na trop przestępczej szajki.
I być może banda grasowałaby w Warszawie do dzisiaj, gdyby przypadkiem na jej trop nie wpadł kapitan Szczęsny. Prowadzi właśnie śledztwo w sprawie śmierci młodego prawnika, który również grywał w nielegalnego pokera. Młody człowiek otruł się cyjankiem potasu, albo też może został otruty, bo raczej nie miał skłonności samobójczych. Po pewnym czasie w tajemniczych okolicznościach umiera mecenas Raczek – tu ślady morderstwa wychodzą na jaw bardzo szybko dzięki zastosowaniu nowoczesnych metod kryminalistycznych. Mecenas też bywał częstym gościem na Nowogrodzkiej.
Szczęsny nabiera wigoru. Umieszcza wywiadowcę w szulerni, śledzi podsłuchuje, nagrywa, podgląda – prowadzi śledztwo brawurowo, jednocześnie ukrywając fakt istnienia tajnej szulerni przed kolegami z Komendy Głównej, którzy natychmiast zamknęliby tę jaskinię hazardu, pozbawiając go tym samym możliwości obserwowania stałych bywalców.
I choć jego przełożony nazywa go „milicyjnym Zorro” i twierdzi, że: „W milicji powinni służyć ludzie rozważni i rozsądni, nie tacy postrzeleńcy jak Szczęsny”, to nasz Biały Kapitan nie zaprzestaje swoich, nie zawsze rozsądnych, działań. Przebiera się, wkrada do szajki, sieje zamęt i spustoszenie, napuszczając na siebie jej członków. Oczywiście udaje mu się rozwikłać sprawę i pozostaje mieć tylko nadzieję, że winni zostaną sprawiedliwie ukarani.

Oprócz warstwy sensacyjnej w powieści mamy sporo wstawek humorystycznych, które wprawdzie do akcji nic nie wnoszą, ale doskonale bawią czytelnika. Na przykład taka scenka rozgrywająca się w mieszkaniu właściciela warsztatu samochodowego po upojnej nocy w towarzystwie pięknej dziewczyny:
„- Zaparzę kawę – zaproponował, choć nie chciało mu się wstawać. – Mam w lodówce baleron, chleb też jest. Można zrobić kanapki.
Miał cichą nadzieję, że ona zerwie się i powie: ?Ja zrobię, powiedz mi tylko, gdzie jest kawa? – albo coś w tym rodzaju. Wszystkie poprzednie tak robiły, miał wygodę. Ale Hanka była inna. Przeciągnęła się, założyła ręce pod głowę i mruknęła sennie:
– To świetnie. Zrób kanapki, ja się zdrzemnę parę minut.”
Albo inna sytuacja – wyrzucony z knajpy pijak zasnął smacznie na trotuarze: „W pół godziny później radiowóz milicyjny wracając z patrolu zabrał śpiącego z ulicy i zawiózł do Izby Wytrzeźwień. Tam jednak pijak, zły, że go rozbudzono, urządził tak piekielną awanturę, iż personel długo jeszcze potem wspominał: – A pamiętacie, jak przywieźli tego, co to Heniowi oko podbił, a Wacka ugryzł w nos?”
Autorka również zabawnie charakteryzuje niektórych bohaterów: „Był oszołomiony, wniebowzięty, nic z tego nie rozumiał i postanowił, że wieczorem się upije. Zrobił to z taką samą sumiennością, z jaką wypełniał karty rozliczeniowe i przyjmował towar do magazynu”. Czy też opisuje refleksje ogarniające jednego z panów na widok pięknego samochodu: „Volvo był piękny i pożądany jak kobieta. Nad kobietami miał tę przewagę, że się nie przykrzył”. Czy też uzasadnienie, dlaczego dyrektor jednej z fabryk dostał do użytku służbowego nową wołgę: „wystaraliśmy się dla pana o nowy wóz, bo warszawa, mówiąc szczerze, nie bardzo reprezentacyjna”.
Ale najzabawniejsze jest chyba hasło, którym Szczęsny nakłaniał współpracowników do pośpiechu: „Cioci rączki ucałuj”. Nie ma siły, żaden przestępca nie byłby w stanie tego rozszyfrować.