Edigey Jerzy – Pensjonat na Strandvägen 73/2011

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Pensjonat na Strandvägen
  • Wydawnictwo: Śląsk
  • Seria:wyd. III
  • Rok wydania:1983
  • Nakład: 100150
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
LINK Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Iwony Mejzy

Docieranie volvo

Szwedzki kryminał bez Wallandera jest możliwy, o czym przekonał nas Jerzy Edigey już  u schyłku lat 60-tych. Sprezentował bowiem publiczności historyjkę osadzoną w Skanii, czyli akurat tam, gdzie później operował komisarz Henninga Mankella.

Kolorytu lokalnego tu nie za wiele. Mniej więcej tyle, ile pozostaje po parodniowej wycieczce promem ze Świnoujścia do Ystad. Czytamy więc te wszystkie skandynawizmy:  forste kriminalassistenciel. extra poliskonstapel, polismastare i robią na nas wrażenie, mimo iż autor odsyła do słowniczka umieszczonego na końcu, gdzie cała tę paradę językową detalicznie objaśnia.
Fabułka jak z Agathy Christie. Wysokostandardowy pensjonat, posażni goście, az tu nagle mordują w nim (młotkiem!) jedna z najbogatszych dam Szwecji. Za nią wlecze się jednak ponura polska historia, bo obecna dama była swego czasu więźniarką Oświęcimia, co poświadcza numer zapisany tuszem na przedramieniu. Teraz niespodziewanie natknęła się na dawnego oprawcę i musiała zamilknąć na zawsze. Więc – znowu jak u Christie – kłębek odwijany wstecz. Ktoś tam gdzieś tam przed laty zrobił coś niegodziwego i teraz całe zło wypływa. Prus to nazywał „powracającą falą”, jak pamiętamy z piątej B. Edigey, jak to często robi, taktuje i te powieść kolejnymi trupami, więc interwały fabularne sa na swoich miejscach. Rzecz trzyma napięcie i łyka się ja bez zbrzydzenia. Średnia edigeyowska. Rozwiązanie ma charakter lingwistyczny, bowiem przestępcę zdradza starannie ukrywana znajomość polskiego, co okazuje się w wielkim świecie poważnym atutem.
Wszystko tu poukładane bardzo grzecznie, jak zwykle u Egigeya. Więc w pierwszym rozdziale przedstawienie mieszkańców pensjonatu z charakterystyką zwięzłą, jak by wyszła od personalnego. Tu się nam osoby nieco motają, bo wymieniane są z nazwisk szwedzkich, co niełatwo zapada w słowiańska pamięć, ale niech tam! Po prezentacji następuje faux pas narracyjne, bo tu się instancje tekstowe rozdzielają. Część perypetii opisuje w pierwszej osobie lekarz zamieszkały w pensjonacie, a część ten sam lekarz tylko w trzeciej osobie, jakby chciał wyręczyć narratora. Trochę to przekombinowane, ale ma jakieś – od biedy –  uzasadnienie w finale powieści, gdzie następuje dość zabawna przewrotka. Warto doczytać, ale my nie ku temu prowadzimy.
Nasz cel – wydłubać z tekstu obyczajowe rodzynki. Tym smaczniejsze, że rejestrowane polskim okiem. Więc. Dnem nędzy w Skanii okazuje się taka sytuacja, gdy ktoś nie ma telefonu. Kiedy polski z pochodzenia rybak wegetuje w chacie bez aparatu, wszyscy przyjmują za oczywistość, że się stoczył. Odwrotnie niż pewien bankowiec, który imponuje otoczeniu najnowszym volvo i nie omieszka się pochwalić, że to samochód „jeszcze nie dotarty”. Kiedy powieść była drukowana, autor nie omieszkał nas zaskoczyć egzotyką polityczną. Otóż na postępy śledztwa naciskają politycy, bo jak morderca nie zostanie w porę złapany to  „za miesiąc będziemy mieli interpelację w parlamencie i wniosek opozycji o odwołanie ministra oraz o przeprowadzenie odpowiednich zmian w administracji”. Dla nadwiślańskiego rodaka ówczesnego – czysta egzotyka. I dobre słowo o rodakach. Pewien Szwed bierze nas ostro w obronę: „Byłem parę razy  w Polsce. Nie mogę zgodzić się z moim przedmówcą, że jest to naród bandytów mordujących kogo popadnie dla kilku pierścionków”. Wprawdzie bieżąca kronika kryminalna tego akurat nie potwierdza, ale spieraj się tu ze Skandynawem. Kłaniamy się więc nisko, czapką do ziemi, po polsku, naciągamy kołdrę i przymykamy powieki.