- Autor: Noël Randon
- Tytuł: Cały ogień na Laleczkę
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Kraków
- Rok wydania: 1961, 1990
- Nakład: 100350
- Recenzent: Marzena Pustułka
Francuska wojna amerykańskich gangsterów
Po krótkiej taktycznej przerwie poświęconej Annie Kłodzińskiej i porucznikowi Szczęsnemu wracam do serii moich „francuskich” kryminałów Noela Randona. Tym razem przyszła kolej na pozycje „Cały ogień na Laleczkę”. Według mnie, z całej serii ta książka jest chyba najsłabsza. Już sam pomysł wendetty amerykańskich gangsterów przeniesionej na francuską ziemię wydaje mi się chybiony. Nie występuje tu nasz ulubiony „Napoleon z Tulonu” czyli inspektor Randot, nie spotykamy też sympatycznego amerykańskiego reżysera z zacięciem detektywistycznym. Opuszczamy prowincję , przenosimy się do stolicy Lazurowego Wybrzeża – akcji książki rozgrywa się tym razem w Nicei. Zamordowany zostaje kupiec w średnim wieku, ani bogaty, ani biedny, w sumie przeciętny obywatel – niejaki Cezary Pierri. Ginie jednak w niecodzienny sposób – zamordowany serią z broni automatycznej. To faktycznie rzadkość na francuskim rynku zbrodni. Śledztwo prowadzi inspektor Merlin, znany i bardzo ceniony , doświadczony policjant. Bardzo ciekawy i „smaczny” jest krótki opis jego wyglądu : „Inspektor był rzeczywiście przystojnym mężczyzną w wieku , który skłania dwudziestokilkuletnie kobiety do westchnień i umotywowanych nadziei. Pasemka siwych włosów na skroniach dodawały mu uroku, tak jak dobremu dżinowi dodaje prawdziwego smaku kilka kropel vermouthu” ( pisownia oryginalna). Ma nosa. Już pierwszego dnia , odwiedzając kasyno w Monte Carlo ( no tak, jak Nicea, to musi być i Monte Carlo ) dowiaduje się od „kasynowego” detektywa, że ofiara bywała tam, a raz nawet w towarzystwie tajemniczego bruneta z sumiastymi, farbowanymi wąsami i okazałym sygnetem na palcu. Dziwnym trafem odpowiadający temu rysopisowi osobnik pragnie się tego samego dnia widzieć z inspektorem. Niestety , nie zastaje go w komendzie, a w nocy ….no tak, w nocy ginie zamordowany również serią z automatu! A więc mamy już dwa trupy, których trudno ze sobą nie powiązać biorąc pod uwagę sposób zabójstwa. Inspektor ma trudny orzech do zgryzienia. Idąc śladem znalezionej u jednej z ofiar reklamówki odwiedza wraz z towarzyszkami nocny lokal, lekko podejrzany , o wdzięcznej nazwie „Cacadou”. No i bach, jest następny trup! Tym razem amerykański turysta zadźgany nożem w plecy. Ponieważ broń automatyczna automatycznie wskazuje na gangsterskie porachunki rodem z Ameryki , a trzeci zamordowany jest Amerykaninem inspektor śmiało łączy wszystkie trzy sprawy do jednej kupy. Ponieważ trup ściele się gęsto, a sprawa zaczyna nabierać międzynarodowego charakteru inspektor Merlin dostaje do pomocy młodszego , ale bardzo zdolnego kolegę, niejakiego inspektor Carpeau. Teraz już razem prowadzą śledztwo , które coraz bardziej się gmatwa i zatacza coraz szersze kręgi, aż w końcu zaczynamy tracić wątek, kto jest kim i za kogo jest przebrany, bo właściwe cała intryga to jedna wielka przebieranka, nikt nie jest naprawdę tym, za kogo się podaje. Po koniec akcja nabiera tempa, pada kolejny trup, a inspektor ma przebłysk geniuszu i w ostatniej chwili łapie bezczelnego gangstera, który ośmiela się drwić z francuskiej policji. Całe szczęście, że aresztowany rzezimieszek dokładnie wyjaśnia inspektorowi ( no i nam przede wszystkim ) kulisy zawiłej intrygi, bo jest to sprawa z serii „ biez poł litra nie razbieriosz”.
Cóż my jeszcze mamy w tej książce? Mamy parę malowniczych , aczkolwiek oszczędnych opisów perły Lazurowego Wybrzeża, ale przede wszystkim mamy kilka perełek , cudownych „ złotych myśli” autora, np.:
– „Głupstwo do głupstwa i morderca za kratkami.”
– „Ale koncepcji nie mam żadnej. I to jest na razie jedyna moja koncepcja”.
– „Łut szczęścia czasem lepiej służy niż tona rozumu”. Itd., itp.
Musze jednak uczciwie przyznać, że zakończenie jest zaskakujące i to jest największy plus tej książki.