Edigey Jerzy – Umrzesz jak mężczyzna 200/2010

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Umrzesz jak mężczyzna
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1967
  • Nakład: 20290
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Anny Lewandowskiej

Wróćmy na jeziora

Kryminał paternalistyczny. „Umrzesz jak mężczyzna”, co Jerzy Edigey opublikował w 1967 roku. Oto miasteczko Wisajny (komputer sam z siebie poprawia na Wiżajny), rzucone na brzeg klimatycznego jeziora w pobliżu Ełku.

Wszystkiego półtora tysiąca dusz plus podporucznik, który pomyślnie ukończył Szkołę w Słupsku. Ale znowu nie aż tak pomyślnie, że dostać etat w Pałacu Mostowskich. Będzie trzymał porządek na prowincji, co relacjonuje w zeszycie w granatowych (przypadek?) okładkach. A my będziemy się nasładzać treścią. Miasteczko jak miasteczko: ryneczek, autobus dwa razy dziennie do powiatowego Ełku i jedna klubokawiarnia, gdzie raz mordownia, raz dancing. Całość nie przymiera głodem dlatego wyłącznie, że żywi je ważna z punktu widzenia narodowej gospodarki fabryka „Elektron” produkująca obrabiarki i – co znacznie ważniejsze – programy (dziś powiedzielibyśmy „software”) do tychże. Jest jeszcze jedna osobliwość – ta paternalistyczna, od której wywiodłem. Dyrektor Adam Sodyr – urodzony społecznik (dziś powiedzielibyśmy: „lider”), któremu miasto i jego mieszkańcy zawdzięczają wszystko. On zbudował fabrykę, on trzęsie Radą Narodową. On ufundował ośrodek zdrowia, posterunek milicji i wille najwyżej postawionym pracownikom. Jeżeli dyrektor wystawi kogoś za bramę, ten może się od razu pakować: nie znajdzie pracy ani ludzkiego współczucia. Miasteczko jest mu wdzięczne: kłania się, pozdrawia, o zdrowie pyta. Ale to politura. W gruncie rzeczy łaskawcy nienawidzą wszyscy – bo jak wszystko zawdzięczają jemu, to znaczy, że z nich nieudacznicy, że o własnych siłach nie doszliby do niczego. Nie jest to świadomość miła i stąd głębinowa nienawiść.
Ale z punktu widzenia losu nikt nie jest nietykalny. Bo oto Sodyr na wystawie w Paryżu zauważył coś, czego tam absolutnie być nie powinno: rodzaj płytek (dziś powiedzielibyśmy CD, powiedzmy), które zawierają program pracy obrabiarek, opracowany oryginalnie w fabryce w Wisajnach. A jak się wali, to się wali. Po burzliwej naradzie dyrektora trafia szlag, to znaczy karetka odwozi go z ostrym atakiem kamieni żółciowych. Potem banalna, udana operacja. Ale jednocześnie dyrektor dostaje anonimowe listy, w których nadawca przekonuje go, że ten ma raka, co medycyna trzyma przed nim w tajemnicy. Listy są uporczywe i zmierzają do tego, by się dyrektor podłamał. I może zamiast męki łagodzonej morfina wybrał śmierć z własnej ręki. Stąd tytuł powieści, cytat z takiej epistoły. I tu podporucznik ma podwójny zgryz: wykryć złodziei flagowej polskiej technologii i skrytego autora dołujących anonimów. Na początek przymyka kilku złodziejaszków, w tym jednego pijaka, po którym rodzina rzewnie rozpacza, co dla podporucznika przykre nad wyraz. Ale wszyscy do ciupy (pochwała z powiatu), a on do dzieła.
I dwa słowa o nim, bo to on ostatecznie jest dysponentem opowieści. Zabawnie został przez autora zawieszony między nieporadnością debiutanta a cwaniactwem milicyjnego kombinatora, który już w szkole nauczył się być chytreńki. I tak: z jednej strony podporucznik to fajtłapa, którego rozstawia po kątach szpitalny cieć, a z drugiej cwana bestia, która tak gracko potrafi przesłuchać fabrycznego inżyniera podczas lekkiej kawiarnianej pogawędki, że tamten w ogóle nie ma pojęcia, że został przesłuchany. Z jednej strony przymyka pijaczka, co ta za wódkę poszedł na współpracę z obcym wywiadem, a z drugiej dzieli się z nim drugim śniadaniem, bo na posterunku z aprowizacją krucho. No, a jak sam zaczyna węszyć koło fabryki (a to nie jego rancho) to naraża się samemu dyrektorowi „Elektronu”, który taka konkurencję znosi z trudem albo wcale. I tak władza ludowa potrafi zmóc inną władzę, gospodarczą. A poza tym podporucznik potrafi błysnąć krytyką systemu (w rozsądnych granicach): „Nasza turystyka i nasze więziennictwo chodzą trochę dziwnymi drogami. Niejeden dom wczasowy niewiele potrzebuje, żeby przerobić go na kryminał; niejedno więzienie bardziej nadaje się na hotel lub wczasy. Ełk pod tym względem nie jest wyjątkiem”. Brzytwa, po prostu brzytwa.
Nie dziwimy się wcale, że podporucznik radzi sobie z zachodnim wywiadem. I więcej, nie dziwimy się też, że podporucznik w finale zwycięsko zmaga się z pewną bardzo sprytną kobietą, co istotnie przyczynia się do rozmontowania intrygi mającej pozbawić życia dyrektora „Elektronu”. Szkoda tylko – ku temu prowadzi Jerzy Edigey – że takie perły kryminalistyki marnują się w powiecie ełckim.