Kowalski Ryszard Wojciech – W pogoni 63/2009

  • Autor: Kowalski Ryszard Wojciech
  • Tytuł: W pogoni
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1987
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Wiesław Kot

Psychologia do dna

Ryszard Wojciech Kowalski pozazdrościł sławy koledze po piórze Fiodorowi Dostojewskiemu i dał odpowiedź na jego „Zbrodnię i karę” w postaci powieści „W pogoni”. U Dostojewskiego student Raskolnikow po zaprawieniu lichwiarki siekierą pogrążył się w wyrzutach sumienia i sam krążył wokół oficera śledczego aż wreszcie – złamany – przyznał się do zbrodni. U Kowalskiego podobnie. Grono koleżeńskie z tej samej klasy z zawodówki postanawia powspominać po latach przy wódeczce.

Trochę trwa zanim się skrzyknęli, a potem już jak po sznurku: lokal, wódeczka, wspominki. Rozchodzili się jak tam komu wypadało. Zdolny inżynier Wacław Pająkowski ewakuował się, kiedy mocno już mu szumiało pod kopułą. Mżył deszczyk, okolica była odludna. Inżynier próbował zapalić, dojść do siebie. Nagle znikąd zjawił się zakapturzony przechodzień. Stanął twarzą w twarz z inżynierem. Zależało mu, żeby zostać rozpoznanym. Co – zważywszy stan niedawnego imprezowicza –  było dość trudne. A następnie wyjął domowej roboty sztylet i pchnął nim inżyniera – jak mu się wydawało – prosto w serce. Po czym zniknął jak duch. Porucznik Michał Jasiuk stanął przed nie lada zagadką. Porachunki sprzed lat, zwykły napad bandycki, a może mokra szpiegowska robota. Inżynier był zdolnym konstruktorem obrabiarek, które przemysł brał od niego wprost z deski kreślarskiej. A tu jeszcze okazuje się, że jakiś anonim obiecywał uparcie, że się z inżynierem porachuje, choć ten nie miał pojęcia za co. Pchnięty nożem może by i dodał coś od siebie, ale – mimo, że przeżył napaść – ciągle znajdował się na krawędzi życia i śmierci. Porucznik Jasiuk chcąc nie chcąc próbuje prześwietlić grono szkolnych kolegów, w którym tuż przed atakiem balował inżynier. A tu się jeszcze nawinął drobny złodziejaszek, który połakomił się na portfel rannego mężczyzny. Ale ten rzezimieszek raczej by dla pieniędzy nie mordował i w powieść został wstawiony na prawach socjologicznego ozdobnika. I w tym delikatnym momencie na scenę wkracza morderca. Oczywiście nie wymieniony z nazwiska, ale gruntownie oddany od strony psychicznej. Otóż w pierwszej fazie jego życie duchowe zdominowuje satysfakcja – dokonał zemsty z którą nosił się kilka lat. Niebawem jednak nawiedzają go podstępne wątpliwości. Bo niby zamach opracowany był w każdym szczególe, ale w nieodległej bramie poruszył się jakiś cień. Więc może jednak znalazł się świadek, który naprowadzi na niego milicję. A poza tym ta rosnąca niepewność zabagnia mu życie osobiste. Związał się luźno z kobietą, która bardzo mu odpowiadała, choć nie domagała się małżeńskiej przysięgi. I ta zaczyna zauważać w jego postępowaniu niepewność i narastający lęk. To niebezpieczne, zwłaszcza, że – okazuje się – niedoszły morderca mówi przez sen. I to mówi o rzeczach, które absolutnie powinien przemilczeć. Robi nawet eksperyment. Kiedy zasypia, włącza magnetofon. I okazuje się, że taśma rejestruje okrzyki, które świadczą, że ma kogoś na sumieniu. To go tym bardziej płoszy i powoduje, że spirala zagrożenia osacza go coraz bardziej. A w finale – jako się rzekło – prowadzi go do kapitulacji przed władzami śledczymi. Kiedy napisać to w paru zdaniach, jak powyżej,  nawet to brzmi. Gorzej, że dla podania tego krótkiego w końcu komunikatu autor zarezerwował tak ze sto stron i aż cztery lata pisarskich wysiłków. Na końcu książki zapisał bowiem, że nad dziełkiem pracował od 1977 do 1981 roku. To zdumiewająco, ale tyle czasu zabrało mu rozpanoszone ględzenie. Bo Raskolnikow z jego powieści nieustannie międli swoje duchowe rozterki w kółko. Nie dowiadujemy się niczego nowego, a stronica za stronicą lecą. Podobnie ze śledztwem – przesłuchania tego samego wąskiego kółka uczestników koleżeńskiej bibki ciągną się do znudzenia. Do tego stopnia to czytelnika przeczołguje, że kiedy wreszcie nieszczęsny zamachowiec pęka, czytelnik czuje się tak spracowany jakby przerzucił hałdę węgla. Siada, ociera pot z czoła i oddycha z ulgą.