- Autor: Kłodzińska Anna
- Tytuł: Sygnały śmierci
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1988
- Nakład: 120000
- Recenzent: Ewa Helleńska
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Jarosława Kiereńskiego
MAJOR SZCZĘSNY I TAJEMNICZE MORDERSTWO
Początek powieści „Sygnały śmierci” Anny Kłodzińskiej jest — trzeba przyznać — ciekawy. Najpierw nieznany nam człowiek ginie w dość niezwykłych okolicznościach, potem jego zwłoki poniewierają się na łące przy drodze i tam znajduje je chłop przejeżdżający w pobliżu furmanką.
Potem lekarz medycyny sądowej, doktor Stern, po raz pierwszy w swej karierze nie potrafi określić przyczyny śmierci denata, mimo że jest znakomitym fachowcem w swym zawodzie. I muszę przyznać, że zgadzam się w dużej mierze z naszym Prezesem, który już recenzował tę książkę — znaczna jej część jest przegadana i nieco znudzony czytelnik nie może się doczekać wyjaśnienia, kto, dlaczego i za pomocą jakiego urządzenia zamordował Adama Grodzkiego. Spora część powieści to przesłuchania i rozmowy majora Szczęsnego i jego ludzi ze znajomymi i krewnymi denata oraz nużące nieco rozważania oficerów milicji prowadzących tę sprawę. Ale nic to, znam gorsze i bardziej nudne powieści milicyjne.
Pamiętacie czasy, gdy po kraju krążyło mnóstwo dowcipów o milicjantach? Z dowcipów tych wynikało, iż każdy milicjant to typ bez poczucia humoru, głupi — żeby nie powiedzieć: tępy i ograniczony. Mimo woli zaczęłam sobie przypominać te milicyjne żarty, czytając fragment powieści ze stron 121 — 122. Kapitan Kręglewski pojawia się w miejscu pracy po urlopie w Zakopanem i trafia do pokoju, w którym siedzą akurat major Szczęsny i kapitan Połoński.
„Posłuchajcie — zwrócił się do obydwóch — Turysta idzie przez góralską wieś, jest lato, wielki upał, a przed chałupą siedzi gazda w kożuchu i futrzanej czapie. Turysta dziwi się i pyta: Gazdo, nie gorąco wam? Nie, odpowiada góral. Aha, zimno wam. Nieeee. No to jakże wam? Antoni.
– Stary kawał — mruknął Szczęsny z pogardą. — Powiedz lepszy.
– Gazdo, siedzicie na moim kapeluszu! A co, jus fcecie iść?
Roześmieli się. Kręglewski rad z wrażenia, zamierzał właśnie opowiedzieć kolejny żart, kiedy zadzwonił telefon.”
Okazało się, że nieoczekiwanie zjawił brat denata, Kazimierz. Zanim dotarł do celu, Kręglewski zdążył opowiedzieć jeszcze jeden dowcip, tym razem apteczny:
„Wchodzi facet do apteki, prosi jedną aspirynę. Farmaceuta pyta uprzejmie, bo to było przed wojną, zapakować? Nie dziękuję. Ja poturlam.
Kazimierz Grodzki idąc korytarzem usłyszał wybuch śmiechu w jednym z pokojów i zdziwił się, bo był to właśnie pokój, do którego zmierzał.”
Nie jestem pewna, czy kapitan Kręglewski nie „położył” tego ostatniego dowcipu — w wersji, którą ja znam, klientem apteki był krasnoludek.
Oczywiście, cenne są w powieści pewne relikty przeszłości: kawiarnia U Ekonomistów, samochód marki wartburg, paczka cameli kupowana u szatniarza za jakąś potworną sumę pieniędzy, kłopoty z głowicami do kranów…. Piękne to były czasy.