Edigey Jerzy – Zdjęcie z profilu 52/2009

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Zdjęcie z profilu
  • Wydawnictwo: Śląsk
  • Seria: seria z Tukanem
  • Rok wydania: 1984
  • Nakład: 30000
  • Recenzent: Wiesław Kot

Równanie bez rozwiązania

Jestem w poważnym kłopocie. Jerzy Egigey oparł swą powieść „Zdjęcie z profilu” na generalnym kiksie, nieporozumieniu, niedoróbie – jak by tego nie nazwać. A ja z kolei nie mogę wyjaśnić, na czym ta niedoróba polega, bo spaliłbym końcową niespodziankę, która jest istotą każdej przyzwoitej powieści kryminalnej. Pozostaje mi więc tylko napisać coś w rodzaju wprowadzenia do zagadki i zaznaczyć, że wbrew optymizmowi autora, zagadka ta nie zostaje rozsupłana.


Więc: do znanego nam już z lektury Edigeya adwokata Mieczysława Ruszyńskiego, który na swój dyżur w zespole z trudem wyrywa się z restauracji „Szanghaj”, zgłasza się klient z osobliwą sprawą. Stanisław Wróblewski ma niezłą posadę w warszawskim biurze projektowym i charakterystyczną szramę na twarzy. Ta szrama właśnie stała się przyczyną jego osobistej tragedii. Oto w książce „Przeżyłem piekło i Oświęcim” autor zamieścił zdjęcie nie kogo innego tylko naszego projektanta. Z tym, że projektant był w mundurze gestapowca, siedział za biurkiem przed którym stał w pasiaku więzień w asyście dwóch innych gestapowców. Podpis brzmiał: „Richard Baumvogell, kat Bradomska”. Wprawdzie Wróblewskiemu pozostały po okupacji wysokie odznaczenia bojowe z Virtuti Militari na czele, a w żadnym wypadku nie przeszłość kolaboracyjna, ale nikt nie chce w to wierzyć. Gestapowiec ze zdjęcia i Wróblewski to ta sama osoba – twierdzą współpracownicy i żeby mu dopiec wyrzucają w górę prawą dłoń z okrzykiem: „Heil Hitler”. W pracy jest skończony. Nic dziwnego, że szuka pomocy u wziętego adwokata i nic też dziwnego – dla konsumentów Edigeya – że adwokat kieruje go do podpułkownika Janusza Kaczanowskiego. Oficera, z którym łączy go swoista „hassliebe”: „Obaj mieli te same słabostki. Lubili wino, kobiety i śpiew; przy czym śpiew miał w tej trójcy najmniejsze znaczenie”. Rusza śledztwo pod nadzorem również doskonale znanego trzeciego elementu tej personalnej układanki – pułkownika Adama Niemirocha. Zbierają się komisje, które mierzą czaszkę Wróblewskiego i porównują jej parametry ze zdjęciem. Nie ma wątpliwości – facet ze zdjęcia i Wróblewski to ta sama osoba. No, i ta szrama. Identyczną miał – przypominają świadkowie – gestapowiec z Radomska. Niby wszystko jasne, ale Wróblewski idzie w zaparte – nigdy w Radomsku nie był nie mówiąc o służbie w gestapo. Z tym, że jego życiorys niepokojąco zazębia się z losem gestapowca. Całkiem możliwe jest bowiem, że ten po wysłaniu go na front wschodni sfingował swoją śmierć, a następnie wstąpił do polskiej partyzantki i Ludowego Wojska – po polsku mówił nienagannie – bo zorientował się, że „Hitler kaputt”. Rzecz nie do rozstrzygnięcia.
Ten pat trwa przez trzy czwarte wszystkich 214 stron. Z powieści leją się strugi wodolejstwa. Do tego stopnia, że czytelnika nachodzi śmiałe przypuszczenie, że on też tak by potrafił. Bowiem zamiast prokurowania kolejnych zwrotów w fabule autor referuje najbardziej elementarne czynności śledcze. Kaczanowski bada zdjęcie, przesłuchuje autora książki, szuka kolejnych świadków i opowiada o wszystkim pułkownikowi. A Wróblewski siedzi i idzie w zaparte. Choć zostało mu udowodnione, że na zdjęciu figuruje on i że prawie niemożliwe jest by dwóch ludzi miało identyczne znamię na policzku. Kiedy staruje proces, wałkujemy jeszcze raz to samo – tym razem jeszcze nudnej, bo bez rozpisania na dialogi, a w ramach długich mów sądowych. Tu jest więc miejsce na zaserwowanie uroczego drobiazgu z zakresu stylistyki. Oto stojąca przed majestatem sądu żona Wróblewsiego zeznaje, że małżonek często budził się w nocy „spocony jak mysz pod miotłą”. Otóż według polskiej frazeologii można tylko „siedzieć cicho jak mysz pod miotłą”. Nic frazeologii natomiast nie wiadomo, by mysz pod miotłą się pociła.
No i tak powyżej 190 stronicy rzecz zmierza do wyjaśnienia, które jako się rzekło na początku, niczego nie wyjaśnia. Do sprawdzenia samemu.
Tu dygresyjka – lektura „Pierwszej sety” i licznych recenzji internetowych układa się w nieustający lament nad kiepską jakością czytanych przez nas „milicyjniaków”. Czytamy książeczkę, psy na niej wieszamy, po czym sięgamy po następną, podobną, znowu narzekamy i ta zabawa nie ma końca. Wszystko tak jakby w czasach kiedy pisał Edigey czy Zeydler-Zborowski nie publikowali Konwicki z Brandysem. Jakby nam te opowieści milicyjne kazali czytać za karę. A przecież towarzystwo różnych Kaczanowskich wybieramy za każdym razem z wolnej i nieprzymuszonej woli. Więcej – pławimy się w tym piśmiennictwie, kolekcjonujemy i smakujemy. Więc może skończyć z tym biadoleniem nad jakością tych milicyjnych kawałków. No tak, ale gdybyśmy je brali tak, jak sobie życzyli autorzy, to by z znaczyło, że całkiem nam się popsuł smak literacki. Więc plujemy i czytamy. Kwadratura koła, która nigdy nie będzie miała rozwiązania. Jak wyżej recenzowania powieść Edigeya. Ale czy nam to naprawdę tak bardzo przeszkadza?