- Autor: Jabłkowska Zofia
- Tytuł: Zjawiał się zawsze wieczorem
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Morskie
- Seria: Konik Morski
- Rok wydania: 1987
- Recenzent: Iza Desperak
Lekko zwietrzała kobietocentryczność
Obawiam się, że Zofia Jabłkowska jest przedstawicielką nieliczną bardzo rzadkiego gatunku powieści milicyjno – kobietocentrycznej, by nie powiedzieć feministycznej. Dziś wątki kobiece przejęte zostały w kulturze popularnej prze różne Bridget J. czy Magdy M.
Bohaterki Jabłkowskiej są zdaje się trochę starsze, a może po prostu nie wpisują się w dzisiejszą estetykę kobiecości. Jawią się wręcz jako prototyp moherów, nie chodzą co centrum handlowego, nie popalają w łóżku, nie kontrolują niewolniczo wagi. Nie są jednak smoczycami obojętnymi na wdzięki płci przeciwnej- jedna z nich drobiazgowo opisuje ciekawostki swego pożycia z małżonkiem, choć rozwiedzionym lub przynajmniej odseparowanym. Inna udając się na spotkanie z przystojnym -ma nadzieję – oficerem MO – pozwala koleżankom odpruć rąbek spódnicy i wypracować coś a’la rozporek – by wykorzystać siłę niewątpliwą kobiecych wdzięków. Jednak dla współczesnego czytelnika i czytelniczki panie robią wrażenie mastodontów – być może dlatego że książka wydana w 1987 roki opisuje przeszłość i nie nadąża za zbliżająca się transformacją, choć jedna z bohaterek jeździ na zagraniczne wycieczki do ciepłych krajów, co jest zapowiedzią przemian paszportowych i nie tylko. Prehistoryczność czy wręcz protomoherowość bohaterek zasadza się na tym, że choć wiedzą, że pączki czy torty są raczej tuczące, to za nic nie zrezygnowałyby z ich regularnego, wspólnego oczywiście, spożywania. Inaczej niż współczesne bohaterki literackie i nie tylko nie dałyby się pokroić za szczupłą talię, proces starzenia się organizmu zdają się także traktować jako naturalny. Po drodze spotykają się namiętnie i żrą – nie jedzą, nie spożywają, ale żrą właśnie. Ta cecha najbardziej różni je od współczesnych Bridget i Magd – produkują i spożywają mazurki i serniki, zapijając je mocną kawa i nie gardząc nalewkami różnymi w obliczu przeciwności losu. Ich staroświeckość przejawami się także w stosunku do spraw damsko – męskich. Wierzą one bowiem w jedną miłość na całe życie.
W ich świecie nie ma solarium ani przedłużania paznokci, bohaterki mają za to siebie. Panie oprócz życia rodzinnego i pracy zawodowej mają też poczucie siostrzeństwa – wręcz nie mogą wytrzymać paru godzin bez siebie, i przy spotkaniu drobiazgowo relacjonują niedawne wydarzenia. Jest dla nich oczywiste, że trzeba liczyć na siebie nawzajem. A jest dużo do zrobienia…
Poza tym jest oczywiście intryga kryminalna: jeden trup, potem drugi… I przystojny kapitan MO, którego mniej niż rozporek spódnicy niespodziewanej współpracowniczki -dziś pewnie powiemy że konfidentki UB? – interesuje, kto przyczynił się do owych śmierci i dlaczego. Nasze bohaterki nie tyle asystują w rozwiązaniu zagadki, co rozwiązują ją samodzielnie. Nie wahają się sięgnąć w obronie własnej czy koleżanki po tasak, podobnie jak bohaterka Chmielewskiej znała różne zastosowania tłuczka do mięsa. Intryga kryminalna na początku wygląda blado. Zgony wydają się naturalne, a w kręcących się w pobliżu złoczyńców nikt poza naszymi bohaterkami nie wierzy. Tu wreszcie pojawia się fabularna konieczność wprowadzenia tytułowego i okładkowego czarnego kocura z pałającymi ślepiami – gdyby nie jego nocne spacery, zakłócające spokój jednej z bohaterek, morderstwa do dziś nie zostałyby odkryte.