- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Bardzo dobry fachowiec
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: seria Czerwona Okładka
- Rok wydania: 1977
- Nakład: 100000
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Zawodowy morderca w szponach PRL
Zygmunt Zeydler –Zborowski podjął próbę napisania powieści o zawodowym mordercy. „Bardzo dobry fachowiec” wygląda jednak raczej na parodię gatunku, niż jego poważne potraktowanie, a tytułowy bohater wychodzi na partacza. W żadnym razie nie może to być polska wersja „Dnia Szakala” Forsytha.
Z Włoch przyjeżdża do Warszawy niejaki Rolson. Gość pełen skrajności już w wyglądzie zewnętrznym – „Właściciel płowej czupryny”, a z drugiej strony posiadacz zimnych i okrutnych oczu o wypłowiałych tęczówkach. Jego zadaniem jest zabicie pewnego Polaka, który szantażuje swego dawnego chlebodawcę. Ma kompromitujące dokumenty. Nie dowiadujemy się niestety jakie. Bogatsza jest w tym względzie ekranizacja w ramach serii „07 zgłoś się”. Odcinek „Przerwany urlop”. Przez sekundę kamera zatrzymuje się na dwóch zdjęciach. Jedno ma charakter pornograficzny (a więc szantaż obyczajowy), na drugim zaś widać dwóch panów. Jeden pręży się w hitlerowskim mundurze (a więc szantaż historyczny).
Narrator udowadnia, że zawodowy morderca z Zachodu nijak nie może sobie poradzić w polskich warunkach i dlatego wpada. Gubi go brak wyczucia lokalnego kolorytu. Jak w inny sposób wyjaśnić, że Rolson zostaje ogłuszony na klatce schodowej przez czwartorzędnego rzezimieszka (w filmie gra go znakomicie Wiesław Drzewicz).
Najciekawszym rysem powieści jest na pewno ogląd Warszawy z pozycji kogoś z zewnątrz, kto zupełnie nie zna Polski i znalazł się tu przypadkiem na kilka dni w celu wykonania mokrej roboty.
„Na razie wiedział tylko, że stolicą Polski jest Warszawa, że Polacy chętnie jedzą gotowaną kapustę i że z radością witają gości ze strefy dolarowej. Miał zamiar przyzwyczaić się do gotowanej kapusty”. Rolson zamieszkał oczywiście w reprezentacyjnym hotelu „Forum” „Ten dziwny budynek koloru przyrumienionego herbatnika nie zrobił na nim większego wrażenia”. A oto pierwsze wrażenie węchowe: „Przejściem podziemnym wypełnionym zapachem amoniaku, wydobywającym się z szaletu, przedostał się na drugą stronę ulicy”. Można by przypuszczać, że skoro Rolson „przedostał się”, to był w katakumbach lub może kanałach. Jest tu więc aluzja czytelna chyba tylko dla polskiego odbiorcy.
Jak zwykle krytykuje się obsługę lokali gastronomicznych. Oto co spotkało Rolsona w „Europejskim”. „Zadymiona, pełna ludzi sala. Ktoś w głębi przygrywał melancholijnie na dawno nie strojonym fortepianie. Kelnerki poruszały się wolno, majestatycznie”. Gdyby nie feralny fortepian można by pomyśleć, że jesteśmy w barze „Pod pałkami” lub nawet w jednym z rozsianych ongiś po całym kraju klubów rolnika.
W czasie, gdy Rolson poznawał uroki Warszawy, dogadzał sobie kulinarnie i fizjologicznie (poznał obytą cichodajkę) jego ofiara czyli Henryk Moderski musiała starannie zacierać za sobą ślady i żywić się byle czym. „Henryk wyjął z lodówki masło, szynkę, sardynki, i ser tylżycki, a z kredensu bulkę paryską, kieliszki i butelkę gruzińskiego koniaku”.. A gdzie kawior, szampan i ostrygi?
Rolson zaś tylko narzekał – „Lichy obiad, kiepska kolacja, pokój w przeciętnym hotelu, a teraz taksówka z bardzo zniszczonymi siedzeniami”. Nie czuł także zupełnie trudnej sytuacji ekonomicznej naszej ojczyzny. „Chciał pójść do kina, ale wszędzie przed kasami były takie kolejki, że zrezygnował. Chciał kupić kilka pomarańcz – także kolejka. Albo wszystkiego jest tutaj za mało, albo to kraj bardzo bogatych ludzi – pomyślał.” Jak więc widzimy Zborowski tu i ówdzie przemyca delikatną krytykę naszej rzeczywistości. Postępuje podobnie jak słynny reżyser filmów klasy B Roger Corman, którego recepta na dzieło składała się z czterech żelaznych elementów: akcja, seks, humor oraz lekki wydźwięk społeczny.
Rolson po rozejrzeniu się postanowił skupić na sprawie. ” Przede wszystkim należało znaleźć obiekt (…). Nie było to rzeczą prostą, chociaż Polska nie zajmowała tak rozległego terytorium jak na przykład Związek Radziecki, Argentyna czy Brazylia.” Rzeczywiście, nie możemy się równać z tymi potęgami.
Kolejnym ewenementem dla powieści milicyjnej jest stosunkowo późne pojawienie się Downara, bo dopiero na 73 stronie. Rozłożenie akcentów odbiega więc znacząco od średniej.
Jakby mało było Rolsona autor wprowadził do powieści jego konkurentkę opłacaną przez przeciwnika chlebodawcy Rolsona. O postaciach z Włoch i ich relacjach nie wiemy w zasadzie nic. Tylko tyle, że chcą się nawzajem zaszachować i uziemić. Wiadomo Włochy to mafia. Postać Nina Gobetti jest jednak jeszcze bardziej kuriozalna niż Rolsona. Postępuje jak amatorka zakochując się w typie podstawionym przez Moderskiego. „Położyła mu palce na wargach. – Przestań. Nie chcę żebyś mi dziękował. Przecież…A teraz powiedz mi wreszcie, jak ci na imię? – Paweł – powiedział cicho. Czule pogładziła go po włosach. – Paweł. Lubię to imię. Wolę, że jesteś Paweł, a nie Henryk.” Tyle jeśli chodzi o wątek erotyczny. Nie ma to jak „Czarny mercedes” (patrz: „MO-nitor nr 1), gdzie nawet Downar popada w afekt. No ale wtedy był młodym porucznikiem.
Zborowski rzadko okazuje poczucie humoru, ale je posiada , co widać w rozmowie Niny z lekarzem, kiedy przyszła dowiedzieć się o zdrowie swojego ukochanego. „ – Chciałabym pomówić z panem w pewnej poufnej sprawie, panie doktorze. – Ja nie zajmuję się ginekologią.”
Rolson pija martini i pali winstony. Nadaje mu to cechy światowca. Żenujemy się jednak, gdy zabija szantażystę wstrzykując narkotyk przez spodnie. Amatorszczyzna.
Z gazet codziennych pojawia się w powieści jedynie „Życie Warszawy”, po przeczytaniu którego pewien taksówkarz zgłasza się na policję z informacjami. W innym miejscu czytamy: „I znowu przyszło mu z pomocą ogłoszenie Życiu Warszawy”. Cóż, teraz byłoby z tym trudniej. Z wyjątkiem ogłoszeń towarzyskich rzecz jasna.
Autor zna miejsce wulgaryzmów w powieści milicyjnej i zwykle jednym lub dwoma okrasza swoje książki. Pani lekkich obyczajów tak charakteryzuje gacha swej koleżanki: „Wszystkie kobiety traktował jak zwykłe kurwy”. Z kolei na stronie 107 pada soczyste przekleństwo w dialogu: „- Skurwysyn – warknął wytworny młodzieniec”.
Bardzo żałuję, że narrator wyraźnie lubiący okolice Warszawy i prowincjonalne miejscowości położone nieco dalej nie mówi nic bliższego o Sochaczewie. „Starszy pan był w znakomitym humorze, szeroko rozwodził się nad urokami Sochaczewa”. Tu muszę wtrącić, że byłem w Sochaczewie na rowerze i nawet trafiłem na dni Sochaczewa. Są tam urokliwe lokaliki pamiętające epokę świetności „Społem” oraz gustowne centrum z sympatycznym budynkiem ratusza.
Niezależnie od nieudanej próby realizacji zamiaru głównego przyznać trzeba, że książkę czyta się szybko, sprawnie i z przyjemnością. Ma sporo zamierzonych i niezamierzonych smaczków. Zborowski umie budować fabułę dużo lepiej niż np. Anna Kłodzińska i stara się wychodzić poza czysty mechanizm śledztwa. Ma pewne ambicje społeczno-obyczajowe. Mamy fragmentaryczny dokument czasów gierkowskich widzianych przez pryzmat Warszawy.