- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Operacja „Wolfram”
- Wydawnictwo: Śląsk
- Seria: z Tukanem
- Rok wydania: 1990
- Nakład: 50000
- Recenzent: Paweł Duński
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Thank you, mister Miller, czyli co robić gdy zabraknie ci wolframu!
Chcecie wiedzieć jakie są ulubione napoje ludzi Wschodu, na czym polega japońska tortura goemon-buro, czy jak kupić 50 tys. ton rudy wolframu? To dobrze się składa bo zwłaszcza na ten ostatni temat znajdziecie w książce późnego Edigeya sporo informacji.
Wolfram jest surowcem strategicznym, bez którego na ziemi byłoby smutno i ciemno gdyż nie działałyby żarówki. Życie w ogóle byłyby dość trudne – niemożliwa byłaby produkcja czołgów, dział, rakiet balistycznych itp. Nie dziwi więc, że o ten ważny surowiec toczy się zacięta rywalizacja pomiędzy grupami międzynarodowych handlarzy i przemytników.
Tematyka książki jest dość nietypowa jak na powieść milicyjną, bo też nie jest to powieść milicyjna. Nie ma tu w ogóle akcentów polskich, o ile nie liczyć swojsko brzmiącego nazwiska głównego bohatera – Miller. Jest to „jasny blondyn o niebieskich oczach i rysach godnych zachwytu rasisty spod znaku Himmlera”. Czyżby więc autor sugerował nazistowską przeszłość. Nic więcej na ten temat nie wiadomo.
W fabule nieco brakuje równowagi, a Millerowi godnego przeciwnika. Drobiazgowym przygotowaniom do szmuglu stulecia nie towarzyszą żadne działania zapobiegawcze. Nic nie robi Interpol, zawodzą też CIA i KGB. Dopiero pod koniec pojawia się Scotland Yard, jednak jest już za późno. Co prawda ktoś próbuje strzelać do Millera z samochodu, a potem rozjechać go ciężarówką, jednak bez rezultatu. Kiedy więc transport wolframu jest już bezpieczny w porcie w Kapsztadzie, Miller inkasuje okrągłą sumkę i znika. Potem by zatrzeć ślady wyrusza w podróż dookoła świata, udając emerytowanego angielskiego oficera. Dodam, że jest dla niego dość przykry obowiązek, bo w swoim życiu najeździł się już dość (był np. najemnikiem w Afryce).
Przesłanie tej książki jest skrajnie niepedagogiczne i ksiądz miałby się o co przyczepić. Edigey moim zdaniem trochę niepotrzebnie też zapatrzył się w Joe Alexa i porzucił formułę powieści milicyjnej tworząc historię sensacyjną z pogranicza political fiction. W sumie jednak nie ma co rozpaczać, bo autor to erudyta i światowiec. Dzięki temu jest ciekawie i bywa zabawnie.
Dowiadujemy się na przykład jak podróżują milionerzy. Otóż pod żadnym pozorem nie wolno ze sobą zabierać więcej niż jednej zmiany bielizny i skarpetek. Wszystko poza butami i garniturami kupujemy na miejscu, a potem zostawiamy w hotelu. Pan Miller miał w walizce nieco więcej i dlatego został zdemaskowany przez pokojówkę („Nie jesteś bogaty chociaż chcesz za takiego uchodzić”). Co prawda nie przeszkodziło to dziewczynie w nawiązaniu romansu, jednak Miller nie stracił głowy i nie zapomniał o interesach bo „nawet najpiękniejsza i najbardziej uczynna kochanka nie może przecież zastąpić mężczyźnie pieniędzy”.
Najciekawiej jest gdy Mister Miller udaje się w interesach do Japonii. Gospodarze nim podejmą decyzję w sprawie jego oferty, fundują mu zwiedzanie kraju, przydzielając w charakterze przewodnika pannę Junichi. (Typowa japońska piękność, która dla Europejczyka ma trochę egzotyki). Miller jest początkowo dość ostrożny gdyż u Japonek przeszkadzają mu „krótkie nóżki”. Dziewczyna swoją rolę traktuje jednak bardzo poważnie i robi wszystko by gościowi było przyjemnie. Po zademonstrowaniu i objaśnieniu ceremoniału parzenia herbaty, jak nakazuje tradycyjna gościnność zostaje z nim do rana. Daje to naszemu bohaterowi możliwość podzielenia się z czytelnikiem jedną złotą myślą i poczynienia kilku obserwacji („mężczyzna nie powinien odmawiać kobiecie tej małej grzeczności. Nawet wówczas, kiedy tą kobietą jest Japonka i ma dość krótkie nogi. W szczytowych momentach miła Japoneczka zamykała oczy i szeptała z przejęciem – Thank you mister Miller”. (!)
Książka jest napisana stylem dość błyskotliwym i miejscami bywa wciągająca. Pomijając elementy marynistyczne, do których nie miałem cierpliwości i nieliczne wpadki jak np. sformułowanie „w krótkim przeciągu czasu”, czyta się ją dobrze. Niestety nie ma wartości dokumentalnej, którą tak cenimy w powieściach milicyjnych, a opisana historia to dla czytelnika zupełna abstrakcja. Sytuację mógłby uratować chociaż jeden kpt. Kowalski lub nawet sierżant Dzięcioł. Może nie zatrzymaliby statku z wolframem, ale na pewno nie pozwoliliby Millerowi i spółce na takie skandaliczne harce po czterech kontynentach.