- Autor: Karo Dominik
- Tytuł: Śmiertelna dawka szczęścia
- Wydawnictwo: Bellona
- Seria:
- Rok wydania: 1992
- Nakład:
- Recenzent: Bartosz Brzózka
- Broń tej serii: Druga seta
„Kim jest do licha DOMINIK KARO?”
Dominik Karo to wciąż nierozszyfrowany pseudonim. Jest on autorem dwóch kryminałów z serii Labirynt oraz właśnie opisywanego.
Akcja dzieje się na początku lat 90., ale służby mundurowe nie stały się jeszcze policją, tylko mamy do czynienia ze starą, dobrą milicją, chociaż pewne zmiany są już zauważalne. Przykładem jest milicjant z drogówki, który na widok wyrzucanego peta na ulicę zwraca uwagę: „Jesteśmy, proszę pana, wreszcie we własnym domu. Czy to wypada tak śmiecić?”. Mamy też swego rodzaju przestrogę, wiążącą się bezpośrednio z nowym biurowcem na pl. Bankowym: „Srebrzy się teraz, razi bezczelnie w oczy odbijanymi promieniami słońca, do bólu, aż je trzeba zamykać. Czyżby to jakiś nowy symboliczny znak? Na przykład ostrzeżenie, do czego może prowadzić flirtowanie z obcym kapitałem”.
Tematyka książki jest niestety dobrze znana nam w obecnych czasach, kiedy alarmy bombowe są już powszechne. Tu mamy do czynienia z czymś trochę innym – otóż milicja dostaje anonim – ktoś przedstawiający się jako Scenarzysta Ludzkiej Sprawiedliwości grozi, że będzie do stacji uzdatniania wody pitnej w Warszawie wrzucał śmiercionośną substancję. Nie ma żadnych żądań – chce po prostu zniszczyć okrutny świat. Milicja zwraca się po pomoc do instytutu farmakologicznego, którego pracownicy, czyli dyrektor Białynicki i Jan Melwin, okażą się głównymi postaciami tego kryminału.
Dyrektor to postać specyficzna: „Kalendarzykowe współżycie nie było dla niego. Zdecydowanie wolał dziwki”. Miał też ciekawą żonę: „Nie znał określenia nimfomanka. Więc znajdował mniej eleganckie określenie jej temperamentu”. Tu niestety Karo nie precyzuje, o jakie określenie mu chodzi.
Jednak spiritus movens książki to Jan Melwin. Człowiek ogarnięty wielką pasją – swoim epokowym wynalazkiem. Tak epokowym, że „zastanawiał się (…) komu przypadnie zaszczyt przyznania mu nagrody. Czy Królewskiemu Karolińskiemu Instytutowi Medyczno-Chirurgicznemu, czy raczej Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk?”. Czym był ten wynalazek? Otóż „…odmieni los całego globu. Zniknie narkomania i alkoholizm, do historii przejdzie potrzeba wszelakiego hazardu, a także chorobliwa (…) pogoń za seksualnym wyżyciem. (…) Runie z hukiem cały pornoprzemysł”. Idee szczytne, ale jak to osiągnąć? Melwin miał na to sposób – wprowadzenie do organizmu ludzkiego „biochemicznych jednostek pozytywnych emocji”. O co dokładniej chodzi już nie zdradzę (w końcu jakieś prawa patentowe są), jednakże od początku książki czytelnik domyśla się, że Melwin wraz ze swoim wynalazkiem stanowią główną oś intrygi.
Autor w pewnym momencie próbuje lekko nakierować czytelnika na trop, który miałby rozszyfrować pseudonim Dominik Karo. Otóż prowadzący sprawę kapitan Strzeszewski „… przypomniał sobie, co też nawypisywał pewien dziennikarz, bawiący się od czasu do czasu w produkowanie kryminałów. (…) Strzeszewski stał się pierwowzorem pozytywnego, rzecz jasna, bohatera w dwóch powieściach. Raz występował pod nazwiskiem Biały (…), a w drugiej występował jako kapitan Czarnota…”. Mowa tu o dwóch poprzednich kryminałach D. Karo i teraz pytanie – czy naprawdę był/jest dziennikarzem?
Na koniec ciekawostka lingwistyczna w formie cytatu: „Spoko, spoko – użył słówka z żargonu narkomanów…”.