Edigey Jerzy – Niech pan zdejmie rękawiczki – Druga seta 24

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Niech pan zdejmie rękawiczki
  • Wydawnictwo: Dziennik Zachodni, Wielki Sen
  • Seria: Seria z Warszawą
  • Rok wydania: 1971, 2010
  • Nakład:
  • Recenzent: Tomasz Kornaś
  • Broń tej serii: Druga seta

LINK Recenzja Adama Sykuły

Czaszka… i wszystko jasne

Nie wiem, czy osiągnąłem biegłość w temacie pisarstwa Jerzego Edigeya czy też  kryminał „Niech pan zdejmie rękawiczki” jest przykładem mniej udanej konstrukcji. Niby nieźle napisany, z mnóstwem pieszczących oko i umysł odnośników do realiów epoki, ale jeszcze zanim dotarłem do połowy wiedziałem kto zabił. Ale dla klubowiczów i potomności przeczytałem całość, coby wrażeniami natury ogólnej się podzielić.
Otóż milicja wspierana przez czynnik społeczny w osobie emerytowanej nauczycielki muzyki poszukuje mordercy dwóch staruszek. Zbrodni dokonano na nowym żoliborskim osiedlu. To, że bloki w których dokonano morderstw są nowe, jest czynnikiem utrudniającym śledztwo w poważny sposób. Nowe mieszkania – jak to z filmów Barei choćby wiemy – wymagały przed wprowadzeniem się lokatorów gruntownych przeróbek, napraw i wymian. Po takich nowych blokach kręciły się tabuny fachowców i naprawiaczy, co naturalnie bardzo komplikowało śledztwo. Ta grupa społeczna została napiętnowana w powieści, ale i mimochodem przyznano owym „usługowiczom” rację bytu: „sam wiem coś o tym, mieszkam w takim nowym domu. Chociaż jestem majorem milicji, musiałem korzystać z takich nielegalnych usług”.
Edigey zastosował w powieści schemat nierzadko używany w innych tytułach i przez innych autorów (choćby przez Zeydlera-Zborowskiego w „Czerwonej nitce”). Otóż będąca na tapecie sprawa jest pierwszym krokiem ku karierze młodego, ambitnego funkcjonariusza MO. Tym razem owym pozytywnym bohaterem z ludu jest dzielnicowy, sierżant Andrzej Lipkowski. Na naradzie w gronie pułkowników i innych majorów ośmielił się zabrać głos, co naturalnie spowodować musiało konfuzję wśród dostojnych funkcjonariuszy: „dzielnicowy na naradzie sztabowej wyższych oficerów, to ostatecznie się zdarza, ale żeby ośmielił się być innego zdania niż pułkownik z Komendy Głównej?”.  Już w tym miejscu zatem wiadomo było, że to właśnie ów „zwykły sierżant” rozwiąże zagadkę kilkukrotnego mordercy.
Przez powieść przemknął wątek – tak, tak! – rasistowski! Oto jak jeden ze śledczych ocenił podejrzanego o dokonywanie zabójstw: „dla mnie nie ulega wątpliwości, że to zboczeniec mordujący nie dla zysku, lecz dla dogodzenia niskim instynktom. Badania lekarskie na pewno potwierdzą mój pogląd. Wystarczy spojrzeć na czaszkę tego człowieka”.
Owego posiadacza podejrzanej czaszki obciążały jeszcze inne rzeczy. Jedną z poszlak świadczących na niekorzyść podejrzanego było pewne akcesorium „usługowicza” (bo taki był fach osobnika). Chodziło o słoik: „widzicie »rybka«, na przyszłość trzeba dobrze myć słoiki po dorszu w pomidorach”. Na szczęście dla „czaszkowca” wspomniany „zwykły sierżant” znalazł prawdziwego mordercę.
Kilku innych ciekawych rzeczy dowiedziałem się jeszcze z tej powieści – mianowicie tego, że „w Warszawie lubią się gapić”, że Ministerstwo Komunikacji zajmowało się układaniem rozkładów jazdy autobusów, że w PRL nie gwałcono starszych kobiet w przeciwieństwie do Francji, gdzie bezpieczne od seksualnych napastowań nie były nawet 80-letnie staruszki.
Słowem – taki sobie Edigey, w przeciętnej formie. Dodam tylko, że to dziełko publikowane było wyłącznie  w odcinkach w prasie, książkowej edycji nie było.