- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Pieczeń sarnia
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Seria: seria z Jamnikiem
- Rok wydania: 1973
- Recenzent: Mariusz Młyński
Porucznik Franciszek Kociuba przyjeżdża na trzy tygodnie urlopu do rodzinnej wsi. Niedługo potem w okolicznym lesie zostają znalezione zwłoki jego kuzyna, Stanisława Kazimierskiego, miejscowego strażnika łowieckiego.
Major Grabicki, były przełożony Kociuby, proponuje mu udział w śledztwie; pierwsze podejrzenia padają na niejakiego Michała Wojtasika, który niedawno wyszedł z więzienia i podobno odgrażał się, że się na Kazimierskim zemści za przyłapanie go na kłusownictwie. Kociuba nie jest przekonany do winy Wojtasika; nawet jego matka uważa, że to mogło być morderstwo upozorowane tak, jakby zostało popełnione przez kłusownika. Drugim podejrzanym staje się Wawrzyniec Machowiak, nadzorca miejscowej obory; podejrzenie jest poważne, gdyż okazuje się, że Kazimierski przyłapał go na wynoszeniu z obory rasowych cieląt i sprzedawaniu ich bogatym chłopom. Kociuba dowiaduje się też, że kilka miesięcy przed śmiercią widziano Kazimierskiego w lesie w towarzystwie eleganckiej kobiety w czerwonym kabriolecie; chwilę potem znaleziono jej okulary w skórzanym futerale.
Tymczasem Kociubie kończy się urlop, wraca do Warszawy, wpada w wir pracy i niespodziewanie trafia na ślad Marleny Weyman, belgijskiej obywatelki i właścicielki kabrioletu; równie niespodziewanie okazuje się, że major Downar nie może zakończyć śledztwa w sprawie zamordowania jej ciotki mieszkającej w Jabłonnie. Obie sprawy łączą się ze sobą, a punktem zwrotnym tych dochodzeń okazuje się przyjęcie na które Marlena Weyman zaprasza Kociubę – w porcji pieczeni sarniej po myśliwsku porucznik trafia na ziarno śrutu.
Ten kryminał to świetna rozrywka na lato – nie obciąża głowy i świetnie się go czyta mimo kilku szablonowych, lekko irytujących rozwiązań, które powodują, że czytelnik może poczuć się tak, jakby autor traktował go jak naiwniaka. Weźmy choćby niektóre postacie: syn Machowiaków sprawia wrażenie niezbyt bystrego i wiadomo, że przesłuchujący go major Grabicki na niego skieruje główne uderzenie – z podobnym motywem mamy do czynienia w „Krzyżówce z Przekroju”, kiedy Kociuba magluje mało lotnego mechanika. Lekko też irytuje nadmiar przypadkowości: ja wiem, że często w śledztwach trzeba mieć dużo szczęścia ale tutaj porucznik Kociuba ma go za dużo – najpierw odnajduje właściciela czerwonego Jaguara, potem daje się zaprosić na przyjęcie na którym to właśnie jemu, jedynemu spośród szesnastu gości trafia się w pieczeni ziarno śrutu, a na deser okazuje się, że morderca Kazimierskiego zostawił na broni odcisk akurat tego palca na którym przetarła mu się rękawiczka.
Ale są tu też elementy, które rekompensują te naiwności: wartka intryga, umiejętnie dawkowany humor, świetne dialogi – ale przede wszystkim malowniczo pokazane postacie; ZZZ zawsze miał talent do intrygujących opisów bohaterów ale tutaj już wspiął się na wyżyny. Moi faworyci to: hrabia Małoborski, łysy chudzielec „o wyglądzie zniechęconej do życia emerytowanej czapli”, panna Wandeczka, fryzjerka, u której „wysoko natapirowane włosy miały kolor płonącego stogu siana” i Krystyna Moszczyńska, żona organizatora przyjęcia, „zmyłkowa cizia, idąc za nią można by pomyśleć, że to osiemnastolatka, ale jak się odwróci…”. Ale mistrzostwem są nowi pasażerowie pociągu do Szczecina: „starsza dama, ucharakteryzowana na swawolną nastolatkę, tęgi jegomość o zaskakująco barwnym nosie i dobrotliwie spoglądających oczkach, przypominających zadowolonego z życia hipopotama, oraz młoda dziewczyna ze starannie rozczochranymi włosami” – swoją drogą nos tęgiego jegomościa dwie strony dalej „przypominał zupełnie inną część ciała pawiana”. Tradycyjnie jest trochę prawdy czasu: Marlena Weyman częstując Kociubę mówi: „Czekolada polska, wedlowska, czyli, jak to się teraz nazywa, 22 lipca”; sam Kociuba zaś przed wprowadzeniem się do nowego mieszkania ma świadomość, że czeka go intensywne usuwanie usterek. Tak więc, mówiąc krótko, dobra rozrywka.
Książka ukazała się w lipcu 1973 roku, a ZZZ napisał ją w lipcu 1971 roku, o czym dowiadujemy się na zakończenie tekstu – i w tymże 1971 roku, między 6 października a 17 grudnia ukazywała się na łamach „Głosu Koszalińskiego”.