- Autor: Ster Marek
- Tytuł: Zabić docenta
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Morskie
- Seria; Konik Morski
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 40000
- Recenzent: Robert Żebrowski
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Adama Sekuły
Doceńcie docenta co do centa, czyli ścigajcie mordercę, osądźcie go, skażcie na śmierć i sami wykonajcie wyrok!
Marek Ster wciąż pozostaje postacią całkowicie tajemniczą, a „Zabić docenta” jedyną książką jaką opublikował, przynajmniej lecąc na tych danych personalnych. Powieść liczy 206 stron, cena okładkowa to 40 zł, a narracja prowadzona jest w trzeciej osobie czasu przeszłego. Ma już ona dwie recenzje w naszym Klubie, ale bezwzględnie zasługuje na trzecią.
Akcja toczy się w „Województwie”, Zawodziu, Warszawie i jakimś małym miasteczku. Tym miastem wojewódzkim jest bez wątpienia Gdańsk (w rejonie Pojezierza Kaszubskiego tylko tam znajdowała się Politechnika). Problem jest z Zawodziem, bo nazwa ta jest całkowicie fikcyjna. Wiemy o nim tyle, że znajduje się na Pojezierzu Kaszubskim, w odległości 92 km od Gdańska, był tam ośrodek wypoczynkowy, posterunek milicji i tartak. Nazwa – choć zmyślona – na pewno w jakiś sposób musiała nawiązywać do pierwowzoru. Biorąc to wszystko pod uwagę, jako książkowe Zawodzie typuję Czarną Wodę na Kociewiu, choć oczywiście mogę się mylić. Czas akcji to druga połowa lat 70. (na podstawie informacji zawartych w tekście, że od roku 1964 minęło kilkanaście lat).
Na Politechnice Gdańskiej funkcjonował Instytut Technologii Tworzyw Sztucznych. Kierownikiem Zespołu TTS był docent Jerzy Morski (nie ma się co dziwić, że autor – jednemu z głównych bohaterów – dał takie nazwisko, bo przecież książkę tę wydało Wydawnictwo Morskie i to w serii to Konik Morski). W swojej działce był fachowcem, umiał dobrze zarządzać podwładnymi i był dla nich po prostu ludzki. Poświęcił się swojej pracy i nie założył rodziny. „Nie jest żonaty, o ile mi wiadomo. – Wszyscy się nad tym zastanawiamy. Facet jest w sile wieku, niebrzydki, a jakoś nie wiadomo o żadnej kobiecie w jego życiu. (…) Posądzaliśmy go nawet o … nienormalne skłonności, ale nie wygląda na to”.
Jego zastępcą i jednocześnie kierownikiem laboratorium był tytułowy docent Pełka, solidny, pracowity i pedantyczny, ale niezbyt zdolny i często wchodzący z konflikty z innym pracownikami. Poza nim w skład zespołu wchodzili: dr Kulczycki, asystent mgr inżynier-mechanik Joanna Leńska, mgr inżynier-mechanik Marcin Stojacki, starszy asystent mgr Roman Król i laborant inżynier Józef Czerski. Najsłynniejszą postacią Instytutu był – niedawno zmarły – profesor Adam Bugaj i o nim w tej książce jest nie raz wspomniane, i nie dwa.
Zespół TTS zorganizował w Ośrodku Wczasowo-Konferencyjnym w Zawodziu ogólnopolską konferencję naukową na temat tworzyw laminowanych, na którą poza wszystkimi liczącymi się w kraju specjalistami od tworzyw sztucznych, zaproszono też kilku wybitnych naukowców zagranicznych, zarówno ze Wschodniej jak i Zachodniej Europy. Członkowie zespołu stawili się tam w komplecie na dzień przed rozpoczęciem konferencji. Kierownik Morski dojechał tam dzień później. Tymczasem już pierwszej nocy spędzonej w ośrodku, doszło do zabójstwa docenta Pełki. Miało to miejsce w jego pokoju, około północy. Został uderzony czymś w głowę, ogłuszony i uduszony. Na miejsce zdarzenia niezwłocznie przybył sierżant Kaliński – komendant posterunku w Zawodziu, wraz ze swoim podwładnym starszym szeregowym Zenkiem. Drugi z podwładnych komendanta – Klimczewski, nie został wezwany, bo pojechał na ryby i nie było z nim kontaktu. Podejrzewanych o dokonanie zabójstwa było dość sporo: pracownicy zespołu, personel ośrodka oraz … kilkudziesięciu hodowców drobiu, którzy właśnie kończyli swój zjazd czy kurs (w książce nie ma na ten temat pełnej zgodności). Nie można było też wykluczyć, że sprawcą był ktoś z zewnątrz np. taka pani Krystyna.
Prowadzenie śledztwa przejął porucznik z komendy wojewódzkiej – Jerzy Kustoń (kryptonim radiowy M-5), znajomy Kalińskiego. Do milicji przyjął się powtórnie, bo kiedyś opuścił jej szeregi z uwagi na otrzymaną naganę za zbytnią zaciekłość w walce z przestępcami. Kustoń był magistrem prawa, kawalerem, patriotą (wolał palić polskie papierosy niż zagraniczne oraz pić rodzimą żytniówkę niż zagraniczne wynalazki) i trzeźwo – mimo popijania – patrzył na socjalistyczną rzeczywistość: „ – Polacy znani są z gościnności. – Lepiej by było, gdybyśmy… jak wy [czyli Szwedzi] znani byli z przemysłu.” Miał też dobrą dewizę życiową prywatno-służbową: „Chcę, aby mało sprytni, nieobrotni, uczciwi ludzie mogli bezpiecznie żyć i pracować. W przeciwnym wypadku świat opanują sprytni łajdacy”.
W prowadzonej sprawie Kustoniowi pomagał wywiadowca – sierżant Kazimierz Wiśniak, a nad wszystkim czuwał komendant wojewódzki – pułkownik Zieliński. Na kartach powieści przewinęli się także: kapitan Kuczapski, szef laboratorium kryminalistycznego – kapitan Rysula, szef drogówki – kapitan Lis, także komendant posterunku w nieznanym z nazwy miasteczku – sierżant Karpowicz.
Dużą zasługę w tym, że śledztwo zakończyło się sukcesem miało też społeczeństwo. Część jego członków nie przyzwyczaiła się jeszcze do ponad 30-letniej obecności na polskim rynku Milicji Obywatelskiej i żyła pamięcią o Policji Państwowej, bo tak to chyba należy tłumaczyć, a nie posądzać ich o wizjonerstwo : „Policyjna rzecz pytać”, „Nigdy policyjnej legitymacji nie widziałam”.
Intrygujący jest – występujący w książce – motyw alkoholowych. Trzeba uczciwie przyznać, że porucznik nie jest ani alkoholikiem, ani też pijakiem. Czy jest koneserem i hobbystą wysokoprocentowych trunków? Raczej nie. Po prostu lubi sobie czasami pociągnąć, łyknąć lub golnąć. „Wstąpił do restauracji, kazał podać sobie kawę i setkę „żytniówki’ na konto deszczowej pogody. Wypił wódkę, zakąsił podejrzanym śledzikiem, wypił kawę bez zapachu i pomyślał: „Marnie ze mną, jeżeli pije samotnie i do tego na służbie””. W knajpach potrafił też się obejść bez procentów: „Zamówił więc jajecznicę z czterech jaj i kwaśne mleko”. Jednak najbardziej lubił spożywać w duecie, czy w deblu z jakimś kolegą, niezależnie od miejsca i okoliczności towarzyszących – w domu i z symboliczną zagrychą:. „Wydobył z szafki do połowy opróżnioną butelkę żytniówki, dwa kieliszki. – Rozlej, a ja pokroję ser. Nie mam nic poza tym. – Nie szkodzi. Zdarzało się już i bez sera”, lub w pracy i bez zagrychy: „Wyciągnął z szafki w biurku butelkę. – Prawdziwe „Gdańskie-full”. Taka grypowa pogoda … – Dziękuję – rzekł porucznik, biorąc butelkę – A wy się nie napijecie? – Na służbie … jakoś … (…) Zniknął w sąsiednim pokoju. Po chwili wrócił, niosąc drugą butelkę. Popijali piwo …” No i tak to mu jakoś i służba, i życie, i spożycie leciało.
Są też inne ciekawe – choć nie alkoholowe, a przynajmniej nie bezpośrednio – cytaty:
– „Pił kawę, trzymając filiżankę „elegancko”, czyli mocno odchylając mały palec”.
– „Rozmawiasz ze mą po żydowsku. Na pytania odpowiadasz pytaniem.”
– „Gdy tu przyjdziesz następnym razem, to zastukasz w drzwi nogą – Dlaczego nogą? – zdziwił się Kustoń – Bo nie przyjdziesz chyba z pustymi rękami!”
– „Niech ryczy z bólu ranny łoś, zwierz znów przebiega knieje. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje” (Shakespeare – „Hamlet”) [zabrakło natomiast pewnej parafrazy, która byłaby jak najbardziej na miejscu: „Docent czy nie docent, oto jest pytanie”].
PRL-ogizmy: Urząd Energetyczny, restauracja „Adria” (Gdańsk-Orunia), samochody – Żuk, Syrena, Volkswagen, Volvo, milicyjne – Warszawa i Fiat, herbaty – „Ulung”, „Madras”, „Five o’clock” i gruzińska, papierosy – „Pall-Malle” i „Sporty”, czasopismo „Krzyżówka”, maszyna do pisania „Remington”, ul. Młodzieży Koreańskiej w Gdańsku (nie doszukałem się, czy w czasach PRL-u była tam taka; natomiast nazwa jej nawiązuje do faktów – autentycznych lub historycznych, jak kto woli ☺ – czyli przyjmowania przez Polskę w latach 50. sierot wojennych z Korei Północnej; ciekawa to, choć smutno kończąca się historia; w podwarszawskim Otwocku, w gęstwinie, stoi zapomniany pomnik wybudowany w podzięce przez Koreańczyków, przed ich przymusowym powrotem do KRLD zarządzonym przez „wielkiego i nieśmiertelnego” wodza ich państwa).
A jak oceniam tę pozycję? Bardzo dobrze! To typowa (a dla mnie i topowa) powieść „milicyjna”. Choć autor w niczym w niej Ameryki nie odkrył, to jednak krajowość, peerelowskość, polskość myśli naukowej i milicyjność książki są jej ogromną zaletą.
Na koniec muszę przyznać, że zazdroszczę Prezesowi jego stanu posiadania – z roku 2008 – tej pozycji: jeden egzemplarz, który się rozleciał, i dwa duble elegancko stojące na półce, a do tego w idealnym stanie. Ja mam tylko ten egzemplarz, który przy czytaniu mi się rozleciał, a na półce żadnego jego dubla, a jedynie po jednym egzemplarzu ponad stu pozycji do zrecenzowania (i to takich, które jeszcze recenzji w naszym Klubie nie mają). No i już wiadomo dlaczego Prezes jest prezesem naszego Klubu. Jeśli stan ten (i analogiczne stany posiadania przez Niego innych rodzimych kryminałów) jest utrzymany, to długo jeszcze jego pozycja i stanowisko będzie nie zagrożone. I tym optymistycznym akcentem kończę tę recenzję.