Sierecki Sławomir – Na pokładzie nie było nikogo 112/2024

  • Autor: Sierecki Sławomir
  • Tytuł: Na pokładzie nie było nikogo
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Morskie
  • Seria: Konik Morski
  • Rok wydania: 1979
  • Nakład: 40000
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego

Kapitan Remigiusz Arystowicz, samotny żeglarz, który opłynął dokoła kulę ziemską na jachcie „Noa Noa”, stoi u progu śmierci; jego lekarz, doktor Różański, dzwoni do pisarza Juliana, narratora tej książki, gdyż kapitan mówił mu o „potrzebie spowiedzi”. Julian przybywa do Jastrzębiej Góry, gdzie w jednej z willi w pokoju z widokiem na morze i z zagwarantowaną opieką mieszka Arystowicz; wcześniej jednak pisarz znajduje w angielskiej prasie notatkę o pewnym incydencie w pobliżu Małych Antyli, niedaleko brzegu Barbadosu. Arystowicz opowiada, że natrafił na luksusowy jacht „Captain Flint” – w mesie były filiżanki z niedopitą kawą, a w kuchni garnek z gorącą zupą ale na pokładzie nie było nikogo oprócz kota, którego przygarnął.

Mimo penetracji obszaru przez samoloty wojskowe jachtu nigdy nie odnaleziono; media stwierdziły, że należał on do przemysłowca Johna Brewstera i prawdopodobnie posłużył współczesnym piratom do przerzutu narkotyków. Po dopłynięciu na Martynikę kapitan otrzymał przekaz na pewną sumę pieniędzy i list z sugestią, by kontynuował rejs; w zabranej z jachtu książce znalazł jednak inny list, który skłonił go do powrotu na wyspę, zamieszkania w hotelu i do zwrotu pieniędzy tajemniczemu panu Oberonowi mieszkającemu w równie tajemniczej posiadłości…

…sęk tylko w tym, że młody żeglarz, który udał się na Martynikę, żeby przyprowadzić stamtąd „Noa Noa” do Gdyni przeprowadza tam prywatne śledztwo i stwierdza, że nigdy nie było żadnego opuszczonego jachtu, ani żadnego Oberona, ani żadnej posiadłości, ani żadnego hotelu; z opowieścią Arystowicza zgodna jest tylko obecność w hotelowym barze pijaka Louisa – ale on już jest na skraju delirium, mówi od rzeczy i pije, pije, pije…

Dziwna jest ta książka i nie potrafię jednoznacznie rozszyfrować o co autorowi chodziło: doktor Różański twierdzi, że ta „potrzeba spowiedzi” mogła wynikać z tego, że Arystowicz mógł czuć się jak conradowski Lord Jim – sprzeniewierzył się zasadom honoru i teraz szuka rehabilitacji moralnej. I wydaje się, że tak mogło być – kapitan przyznaje, że został zmuszony do przedstawienia tej historii właśnie w takiej formie; czyżby więc w ten sposób chciał dokonać tego swoistego oczyszczenia? Intrygujące są dla mnie drugoplanowe postacie: stary rybak, Klemens Budzisz prowadzący kolekcję morskich znalezisk i chcący umrzeć na morzu pokazuje postawę prawdziwego człowieka morza ale też i etos prawdziwego Kaszuby; opiekunka Arystowicza, tajemnicza Marta w rybackim płaszczu, też symbolizuje pewną tęsknotę za morzem, może naiwną i dziecinną ale autentyczną. Całość jednak jest niezbyt przekonująca chyba właśnie przez to, że nie do końca wiadomo o co w niej chodzi – myślałem, że może o siłę „morskich opowieści” ale przyznam, że w ustach Arystowicza brzmią one jak wykłady Pana Samochodzika. Może o to conradowskie oczyszczenie? Może o siłę samego morza, która każe na nim umrzeć? A może o pokorę wobec niego? Nie wiem – i mam wrażenie, że już chyba nikt nie będzie chciał tego sprawdzać, bo zarówno książka, jak i jej autor są już dziś całkowicie zapomniani.