Robert B. Parker – Wielkie marzenie 94/2024

  • Autor: Robert B. Parker
  • Tytuł: Wielkie marzenie
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo C&T
  • Seria: Philip Marlowe (tom 9)
  • Rok wydania: 1997
  • Przekład: Anna Kleszczyńska-Boroch
  • Recenzent: Mariusz Młyński

 

Philip Marlowe przybywa do rezydencji niedawno zmarłego generała Guya Sternwooda; Norris, jego lokaj prosi detektywa o odnalezienie Carmen, córki generała, która przed tygodniem zniknęła z sanatorium w którym umieściła ją jej siostra, Vivian Regan.

Kierownik sanatorium, doktor Claude Bonsentir, twierdzi, że nie może udzielić detektywowi żadnej informacji, a lokalny szef policji ewidentnie daje do zrozumienia, że doktor jest nietykalny („Jeśli stanie pan przeciwko Bonsentirowi, Marlowe, to jest pan trupem”). Dochodzenie detektywa prowadzi go do Randolpha Simpsona, miejscowego bogacza, ale jego osobista asystentka również go spławia („Został pan ostrzeżony, panie Marlowe”). Wkrótce porucznik Bernie Ohls, kolega Marlowe’a, mówi mu, że znaleziono poćwiartowane zwłoki kobiety, a w jej torebce kartkę z numerem telefonu Carmen Sternwood. Dalsze śledztwo detektywa prowadzi go miejscowości Neville Valley, gdzie odkrywa, że miejscowy Zarząd Nieruchomości z upoważnienia rządu skupuje prawa do wody; niedługo potem dowiaduje się, że doktor Bonsentir jest członkiem Korporacji Rozwoju Rancho Springs, która wykupuje okoliczne ziemie. Wszystkie sprawy łączą się ze sobą, a jedynym sprzymierzeńcem Marlowe’a jest Pauline Snow, redaktorka lokalnej gazety.

Ta książka to kontynuacja „Wielkiego snu” i na okładce amerykańskiego wydania jest to wyraźnie zaznaczone; poza tym w jej treść wplecione są fragmenty poprzedniczki. Robert B. Parker w ten sposób udowodnił, że umie bardzo wiernie naśladować styl Chandlera; ja mam jednak pytanie – po co? Amerykańscy krytycy chyba również zadali to pytanie, bo recenzje książki były mało przychylne; trudno się jednak temu dziwić, skoro powieści brakuje nastroju. Marlowe jest tutaj po prostu nijaki – owszem, pije whisky, gra sam ze sobą w szachy, daje się obijać, ale brakuje mu tego typowego zgorzknienia, cierpkości, samotnych rozmyślań czy idealistycznych wizji. Detektyw po prostu przemieszcza się z miejsca na miejsce, tu z kimś pogada, tam się czegoś dowie – i to wszystko jest po prostu pozbawione pazura. Autor udowodnił, że umie pisać tak jak Chandler, ale co z tego? Na szczęście Philip Marlowe nie podzielił losu Jasona Bourne’a i z jego śledztw nie zrobiono niekończącego się serialu; ten jego odcinek bez żalu można pominąć, bo nic z niego nie wynika.