Dembiński Leon – Podchorąży 47/2024

  • Autor: Dembiński Leon
  • Tytuł: Podchorąży
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: seria Labirynt
  • Rok wydania: 1963
  • Nakład: 10000
  • Recenzent: Mariusz Młyński

Chyba każdy, kto odbył służbę wojskową i to bez różnicy, czy zasadniczą, zawodową czy dobrowolną, mógłby czytając tę książkę odnaleźć w niej siebie; mnie samemu, mimo tego, że poszedłem w kamasze prawie trzydzieści lat temu, niektóre sceny stawały przed oczami tak, jakbym sam w nich uczestniczył. Autor opisał pierwszy okres swojej służby w sposób malowniczy, efektowny i pozbawiony nadmiernej propagandy; nie są to patetyczne wspominki starego wiarusa ale sympatyczna historia w której są pokazane wojskowe realia ale też męska solidarność i lojalność, służbowa wspólnota i żołnierski etos.

Autor, ukrywający się tutaj (tak mi się wydaje) jako Jerzy Drewicz, niechętnie idzie w 1949 roku do wojska; ma jednak maturę, więc zostaje wysłany do Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy w oficerskiej szkole rezerwy piechoty zmotoryzowanej w Górowie (nie udało mi się rozszyfrować jakie faktyczne miasto kryje się pod tą nazwą – Wrocław?), by tam odbyć roczne szkolenie i w jego trakcie zdecydować, czy będzie chciał wiązać przyszłość z wojskiem. No i dalej już mamy prozę służby: pobudka, zaprawa, szkolenie, ćwiczebne alarmy, strzelanie, musztra, przysięga, służba wartownicza, przepustki, lewizny, dziewczyny, nieszczęśliwe miłości, awanse i finałowe ćwiczenia na obozie letnim, gdzie podchorążowie przechodzą egzamin z taktyki w zakresie dowodzenia plutonem w natarciu. A wszystko jest tylko preludium do oficerskich szlifów: autor, choć mówi: „Przecież ja wcale nie mam zamiaru pozostać w wojsku!” pod wpływem sugestii przełożonych („Wam to tylko być oficerem”) oraz własnych przemyśleń („Zawodowa służba wojskowa zapewni mi znacznie większe możliwości niż praca w cywilu”), mimo pewnych wątpliwości („Czy stanę się prawdziwym dowódcą, oficerem i wychowawcą?”) zostaje podporucznikiem Ludowego Wojska Polskiego.

I wszystko jest pokazane bardzo rzetelnie i sympatycznie; jest trochę starych, żołnierskich sztuczek typu straszenie młodego wartownika tym, że w okolicy ktoś wymordował całą rodzinę i się powiesił, a teraz jego duch straszy w okolicy (sam tego doświadczyłem ale nie łyknąłem:-), jest dużo żołnierskiej, męskiej przyjaźni, sympatii, braterstwa i koleżeńskości – ale jest też trochę prawdy czasu: autorowi daje się do zrozumienia, że jeśli nie zapisze się do ZMP, to nie dostanie awansu, na co przytomnie odpowiada: „To znaczy, że o awansie decyduje przynależność do organizacji, a nie poziom wiedzy wojskowej?”. Taka była smutna prawda – sam spotykałem żołnierzy, którzy mówili, że blokowano im awans, bo nie należeli do PZPR. I pewnie spyta ktoś: a gdzie apolityczność wojska? – a ja brutalnie odpowiem: apolityczności w wojsku tak właściwie to nie było nigdy.

Jest też trochę zastanawiających i intrygujących spostrzeżeń – autor przyznaje się, że w latach powojennych należał do Związku Walki Młodych czyli do młodzieżowej przybudówki Polskiej Partii Robotniczej ale został z niego usunięty za nadmierny indywidualizm i uznany za wroga ludu. Czy ktoś taki w apogeum stalinizmu mógł być w ogóle brany pod uwagę jako kandydat na oficera? Zaprawdę musiało być wtedy naprawdę wielkie zapotrzebowanie na wykształconych żołnierzy, skoro przymknięto na to oko. Poza tym zastanawia mnie w tej książce mała napastliwość wobec kościoła – mamy jednego z bohaterów, który zrezygnował z kapłaństwa i został żołnierzem ale wciąż używa seminaryjnego języka, zachęca kolegów do chodzenia na msze i wręcz uważa, że bez względu na wyznanie „w wojsku powinni wprowadzić przymus chodzenia do kościoła”, bo „umoralniające kazania nie pozwolą nikomu zejść na złą drogę” i w ogóle „trzeba by tu jakoś inaczej… no, żeby tak państwo i Kościół… ręka w rękę. No wiesz…”. O, zgrozo! Państwo i Kościół w 1950 roku ręka w rękę??? A afera Caritasu, gdzie oskarżano Episkopat o wrogość wobec władzy ludowej?

I taka jest ta książka – prawdziwa, sympatyczna, pokazująca ludzkie oblicze wojska – a jednocześnie trochę zagadkowa: czy w 1963 roku kaganiec cenzury był jeszcze po 1956 roku taki luźny, żeby autor mógł sobie pozwolić na takie niebezpieczne dygresje? Szkoda, że nie można znaleźć w internecie praktycznie żadnej informacji o Leonie Dembińskim – może gdybyśmy wiedzieli jakie stanowisko zajmował w MON-ie mielibyśmy świadomość tego, co mógł napisać. Zastanawia mnie tylko, czy napisany przez autora w następnym roku kryminał „G-20 żąda pomocy” nie jest w pewnym sensie delikatną sugestią czym on się w wojsku zajmował. Dobrze się tę książkę czyta i myślę, że nie tylko stare trepy wspominające swoją służbę mogą się przy niej dobrze rozerwać – na pewno lepiej niż granatem:-)