Wywiad z Heleną Sekułą specjalnie dla czytelników „Drugiej sety”

Mieszkanie na trzecim piętrze ursynowskiego bloku jest przytulne i miłe, pełne kwiatów i książek. Gospodyni i jej pupil, wspaniały kocur Igor, witają mnie serdecznie. Igor jest nieufny – miał straszne przejścia w dzieciństwie – ale mnie już zna i chyba trochę lubi, bo pozwala nawet podrapać się po brzuszku.
Pani domu niemal natychmiast sadza mnie przy stole, by poczęstować przepysznymi pasztecikami. Chwalę piękne sztućce.
– To za „Ośmiu gwardzistów” – mówi Helena. – Odebrałam akurat w wydawnictwie honorarium, przechodziłam koło Jubilera i musiałam je kupić. Z honorarium niewiele zostało – kończy ze śmiechem.
Często się śmieje. Wcale nie wygląda na osobę, która na kartach swoich książek położyła tyle trupów. Jest miła i pogodna.
Po obiedzie przenosimy się na wygodne fotele. Kawa i koniak. Włączam dyktafon, zadaję pierwsze pytanie:

– Może zacznijmy od początku. Opowiedz coś o swoich pierwszych próbach, ale o takich najwcześniejszych.

– W szkole zawsze miałam piątkę za styl i niestety bardzo niskie stopnie z ortografii. Robiłam błędy. To była bardzo dobra szkoła, ćwiczeniówka przy seminarium nauczycielskim nr 2, uczyły się tu przyszłe nauczycielki. Kierowniczka szkoły przypominała postać z „Emancypantek” – czarna długa suknia z białym koronkowym kołnierzem, stalowo-siwy kok, na szyi złoty zegarek na łańcuszku w kopercie. Podobnie ubierała się pani dyrektor. Szkoła była na Nowolipkach, dawny dworek szlachecki w dużym ogrodzie. Została uwieczniona w filmie „Młody las” – zdjęcia kręcono w naszym holu. Cóż to były za emocje!
Nie pamiętam żebym wtedy spotkała się z terminami dysleksja i dysgrafia, ale to wszystko miałam – cały komplet. Gdyby mi stawiano oceny za całokształt, zawsze byłyby same dwóje. Jednak niezmiennie miałam trójkę na szynach za ortografię, pięć za styl i z tego wychodziło cztery. Chyba raz dostałam piątkę – ogromne przeżycie.

– Tylko do wypracowań się ograniczałaś, czy próbowałaś coś jeszcze pisać?

– Tylko wypracowania, chociaż chyba w wieku dwunastu lat napisałam opowiadanie pod tytułem „Szalona z miłości”. Poruszył mnie widok osoby chorej psychicznie, o której mówiono, że powodem jej choroby jest zawiedzione uczucie. Pierwszą książkę napisałam już jako dorosła, za pieniądze. A jeszcze przed tym pisałam krótkie formy. Były publikowane w „Słowie Powszechnym” pod pseudonimem Lech, a czasami Czech. Mój złośliwy znajomy tak to skomentował: „Lech pisze o Czechu, a Rus za to płaci”. Ponieważ niepisane wiadomości informowały, że wydawców tej gazety wspiera nasz potężny wschodni sąsiad.

– Czyli pierwsze próby, a właściwie to już dojrzałe utwory, powstały kiedy byłaś całkiem dorosłą osobą. Co Cię inspirowało do pisania?

– Ciągle mi brakowało pieniędzy, pensje były żenująco niskie, więc to była niegodna chęć zdobycia dodatkowych funduszy…

– Duże były te fundusze?

– Ascetyczne. Zawsze marnie płacili.

– Więc i za komuny pisarz nie mógł się utrzymać z pisania…

– Wybitni pisarze podobno utrzymywali się z twórczości. Fakt, nakłady były duże. Otrzymywali także stypendia państwowe. Tego rodzaju pomocy nie przewidziano dla autorów powieści kryminalnych.

– Sama sobie radziłaś pisząc do gazet, między innymi do bydgoskiego dziennika.

– Na swoje łamy zaprosił mnie „Ilustrowany Kurier Polski” – gazeta codzienna. Drukowała moją powieść o jeden odcinek za „Kurierem Polskim”. Ponieważ chcieli mieć coś oryginalnego, zaproponowali felieton. Nawet nie podejrzewałam,  że poradzę sobie z małą, ale wcale niełatwą formą i pisałam felietony co tydzień przez prawie dziesięć lat. Byłam w Bydgoszczy czytana. Tam istniał taki zwyczaj, że rozpinano gazetę na zewnątrz redakcji, każdą stronę oddzielnie. Zawsze stał tłumek przy felietonie. W 1980 roku nie posłałam tekstu i tak się skończyło.

– A jaka to była powieść?

– Wszystkie moje powieści drukowano w „Kurierze Polskim” i w „Ilustrowanym Kurierze Bydgoskim”. Funkcjonowały także agencje wydawnicze, tam się składało maszynopis i od nich brały różne dzienniki. Nie śledziłam obiegu, ale jakieś tantiemy wpływały na konto. Na tle popularnej, niewielkich lotów literatury ideologicznej to było coś innego – trochę obyczaju. Zawsze najbardziej interesował mnie obyczaj i moje powieści coraz bardziej nim obrastały, a „rybka” kryminalna była tylko po to, żeby się łatwiej przebić na rynku.

– A swojego pierwszego trupa pamiętasz?

– Nie bardzo. Niechętnie kładłam trupy, bardziej byłam ku życiu, niż ku zabijaniu. Czasami mordowałam zastępczo. Pomagało znieść wściekłość na jakiegoś typa. To była niezła terapia.

– Czyli Twoje postaci literackie miały swoje odpowiedniki w rzeczywistości?

– Oj, miały. Jeden taki istnieje do dzisiaj, właśnie mam zamiar go zamordować w następnej książce. W sposób wyszukany. U Dostojewskiego jest indywiduum, które prześladuje bohatera przez całe życie. Spotkałam podobnego. Swego czasu działacz młodzieżowy. W 1956 roku szczęśliwa młodzież socjalistyczna wywiozła go na taczkach, towarzysze go ukryli, a później, gdy opadły emocje i zgasł jawny bunt społeczeństwa, przysłali faceta do Komendy Głównej, skąd za jego kryptostaraniem zostałam zwolniona.

– Ale zanim Cię wyrzucili, przepracowałaś tam kilkanaście lat.

– Zaczynałam w Białymstoku w Komendzie Powiatowej. W 1948 roku powróciłam do Warszawy, miasta, w którym się urodziłam i mieszkałam do wojny. Później byłam referentem prasowym w Komendzie Głównej Milicji, w Warszawie, na Karowej. Referent prasowy to był taki prototyp public relations. Wszystko wtedy było tajne i nikt za bardzo nie wiedział, co taki ma robić, chociaż wzorowano się na strukturze przedwojennej policji, a tam była owa funkcja – sprawowana przez znaną poetessę, jeśli się mylę była to Kazimiera Iłłakowiczówna – więc utworzono etat z nazwy identyczny. Miałam prawo wpuszczania dziennikarzy – to było dużo. Ale byli żurnaliści, którym wystawiałam przepustki, a oni szaleli po całej komendzie. Później ja zbierałam guzy. Miałam dużo reprymend z powodu pana Krzysztofa Szmagiera, który wchodził i buszował gdzie chciał. Rasowy dziennikarz. Pamiętam innego świetnego dziennikarza z „Życia Warszawy”, Jacka Wołowskiego; wyciągał różne paskudne sprawy i nie było na niego mocnych. Chyba że cenzura. Ludzie słali do niego skargi, jeśli gdzieś jakieś aparatczyki średniego szczebla ich krzywdziły, Wołowski jechał i trzeba przyznać, z nim się liczono. Ale przy tym ja zbierałam minusy nie od szefa, a od tych funkcjonariuszy, nieraz wysokiego szczebla, poczytujących mnie wręcz za „wtykę dziennikarzy”.
Większość współpracowników uważała, że ja żeruję na ciężkiej pracy funkcjonariuszy operacyjnych. Oni ciężko pracują i ścigają przestępców, a ja sprzedaję ich pracę, w zamian dziennikarze piszą za mnie książki. Były i takie kuriozalne pomówienia. Nie wszyscy rozumieli, że milicja powinna być pokazywana w pełnych światłach. Ale przeważnie gdy milicja zrobiła coś niewłaściwego, szefowie chcieli fakt ukryć. Przykład: na dworcu kolei dojazdowej milicjant pobił człowieka. Przychodzili dziennikarze, pytali, więc wyjaśniałam: dochodzenie w toku, sprawca będzie ukarany. Tekst ukazuje się w gazetach. Natychmiast dzwoni komendant wojewódzki do mojego szefa i żąda zdjęcia Sekuły ze stanowiska. Z mojego stanowiska trudno było zdejmować, za referentem prasowym była już tylko ściana. Panowało przekonanie, zwłaszcza wśród osób zawistnych, że ja sprzyjam dziennikarzom, nie milicji. Większości wyższych urzędników nie sposób było wytłumaczyć, że najgorszą i najgłupszą przysługą oddaną milicji jest ukrywanie faktów, które widziało pół miasta.

– Twoja pierwsza książka „Tęczowy cocktail” powstała jeszcze jak pracowałaś w Komendzie. Co Cię zainspirowało?

– Nie tylko ta, jeszcze kilka innych. A zainspirowali mnie dziennikarze. Przychodził na przykład żurnalista, specjalność „michałki”, i zaczynał stroszyć koguci ogon: jaki on ważny, jaka pozycja w prasie, jaka odpowiedzialność, i w ogóle kto on jest. A kim jestem ja? I dowiadywałam się, że o pisaniu nie mam pojęcia. A ja im podrzucałam pomysły. Na przykład przyszedł Zeydler-Zborowski i mówi, że ma taki dylemat w książce: „W pierdlu właśnie posadziłem faceta – muszę go otruć, ale jak? Przecież strażnik, procedura, paczki są sprawdzane”. Wymyśliłam sposób: ugotować jajka na twardo, wstrzyknąć truciznę, zamalować gipsem ślad po igle i wysłać razem z innymi specjałami w paczce żywnościowej. On to wykorzystał. Jak się chałturszczyki dowiedziały, że to mój pomysł, to musiałam się bronić przed wymyślaniem „rybek”. Następnie Zeydler śmiertelnie się obraził za zdradzenie „jego” warsztatu.
Wszystkim zainteresowanym umożliwiałam dostęp do akt. Zainteresowanym, zwłaszcza nieobytym z dokumentacją, wydawało się, że w aktach siedzi gotowy kryminał. Tylko przeczytać i po krzyku. A tam masa nudnych protokołów, ekspertyz, zeznań świadków i często każdy świadek widział lub słyszał co innego. Trzęśli się do tych akt, więc je dla nich wypożyczałam z archiwum – 7, 8, 10 tomów – proszę bardzo. Musiałby to czytać rok. Większość uważała, że postępuję złośliwie. Rzeczywiście, dla niektórych wypożyczałam takie sprawy, żeby było 20 tomów, ale tylko dla wyjątkowo nieznośnych. Najbardziej męczący byli zarozumiali, mieli o sobie znakomite wyobrażenia, większość kompensowała własne niedobory okazywaniem wyższości intelektualnej, społecznej i zawodowej nad jakimś dziwolągiem, referentem prasowym milicji. I rozsnuwali te swoje kogucie wachlarze przed prostym sierżantem-milicjantką. Wtedy pomyślałam – napiszę kryminał, będziemy rozmawiać jak równy z równym. Nie pomogło. Zmieniło się o tyle, że po wydaniu pierwszej książki komentarz się poszerzył o: „A najciekawsze, prawie gotowe fabuły Sekuła zatrzymuje dla siebie, bo ma dostęp do akt”. Ten dostęp do akt to było to, czego mi najbardziej zazdrościli.
Podczas czystek za kadencji ministra Mieczysława Moczara zwolniono mnie na emeryturę. Przedwczesną. Byłoby chyba z 500 złotych na miesiąc. Uwaga – stare pieniądze, to nawet nie dzisiejsze 500 złotych. Ale dostałam emeryturę literacką, ponieważ w 1971 roku zostałam członkinią Związku Literatów Polskich.

– No i dorabiałaś pisaniem książek kryminalno-obyczajowych…

– Zawsze interesował mnie obyczaj, kryminał stanowił pretekst. Nie lubiłam i nie lubię trupów. Może dlatego, że nieraz widziałam ofiary. Znałam także kilku życzliwych mi funkcjonariuszy, którzy zapraszali mnie na miejsca przestępstw, nawet na miejsca zabójstw. Mogli to zrobić, w końcu także byłam milicjantką. Wspominam ich z sympatią.
Widok ofiar zbrodni znosiłam źle, więc oglądałam chyba jedno albo dwa i doszłam do wniosku, że taka trauma w realu nie jest mi potrzebna. Wystarczyło raz zobaczyć jak przebiegają czynności, jak zachowują się funkcjonariusze. Przypuszczam, że do dziś jest mniej więcej podobnie, natomiast sam proces nie jest aż tak ciekawy, żeby go opisywać.

– Ale chyba sporo czasu poświęcałaś na różne badania, bo w Twoich książkach jeżeli nawet coś nie jest prawdziwe, to wydaje się bardzo prawdopodobne.

– W zasadzie pytałam o drobiazgi, i to o drobiazgi obyczajowe. Lubię, żeby to było dopracowane, gdy pisałam o brylantach, rozmawiałam z jubilerem, gdy potrzebowałam wiedzy o hydraulika, szłam na Bagno, wtedy tam jeszcze funkcjonowały prywatne sklepy prowadzone przez starych fachowców i dowiadywałam się o tej dziedzinie wszystkiego. Jeśli potrzebowałam pewną postać w książce obsadzić w jakimś zawodzie, szukałam kogoś, kto ten zawód uprawia. Jubiler, tancerka, kolekcjoner, szewc, krawiec…

– No a łobuz? Przestępca?

– Rozmawiałam z przestępcami, ale nie siedzącymi już za kratami, a na przykład umawiałam się z załogą radiowozu, która jeździła nocą. Najlepsze były te nocne rajdy. Takim moim uniwersytetem był Komisariat Nr 1 w Alejach Jerozolimskich. To był młyn, to było piekło. Funkcjonariuszy, którzy tam pracowali, wspominam z dużą rewerencją. Wystarczyło tam posiedzieć i posłuchać. Wszelka szumowina, bo akurat nocne życie rozchwianych społeczności toczyło się tam właśnie w Alejach, na Marszałkowskiej, Złotej, w enklawach ocalałych z wojny starych domów, w tamtym czasie miejscach bardzo zaniedbanych. Aleje Jerozolimskie jeszcze leżały w gruzach. Tam gnieździły się i uprawiały swoje rzemiosło „gruzinki” – prostytutki. Młode, zniszczone życiem kobiety, wyglądające na pięćdziesięciolatki i pięćdziesięciolatki – wymalowane widma bez wieku. Usiłowały narazić się milicjantom, żeby je zamknęli, bo w areszcie było ciepło i dostawały zupę. Więc to któremuś zrzuciły z głowy czapkę, to w inny sposób próbowały ich sprowokować. To był absolutny przegląd dna społecznego przez wiele lat. Jak sobie człowiek tam posiedział tak trzy-cztery godziny w nocy, to miał mnóstwo materiału, ale nastrój fatalny. A na ósmą do pracy!
Z dużym sentymentem wspominam tych milicjantów, którzy stali za ladą i ciągle przyjmowali nowych klientów. Bardzo dużo się od nich dowiedziałam. Na przykład takie wydarzenie: zatrzymano bardzo eleganckiego pana. Mocno podcięty, w towarzystwie „gruzinki”, którą przed dyżurnym oskarżał, że go okradła. Ja tam siedzę i gotuje się we mnie. Myślę: taki sysysyn, to jest przecież dno, kobieta jest upodlona, widać, że głodna. Mówi, że nie ukradła, że nie wzięła, że on zgubił. Nie zdzierżyłam, chociaż nie wolno mi tego było zrobić, zapomniałam, że tu wprawdzie jestem, ale mnie nie ma i wyrywa mi się: „Dokumenty. Spisać klienta.” W końcu byłam podporucznikiem, służbę pełnił sierżant. Poza tym lubili mnie, wiedzieli, że szanuję i cenię ich pracę. Tam nienajmłodsi sierżanci pełnili zmienną służbę dzień i noc. Dyżurny informuje, że to jest dyrektor departamentu. Mówię: „Tym bardziej spisać. Dyrektor? Tu nie ma dyrektorów.” Sierżant był ostrożny, pewnie nieraz miał takich dygnitarzy, a oni wysoko postawionych kumpli w milicji. Dziewczyna jakby trochę odtajała. „No nie, proszę pani, tak nie można” – mówi dyrektor. „Dlaczego nie można? Od tego ma pan dowód osobisty.” Sierżant spisuje, już też miał dosyć jego dygnitarskich fasonów, groźnych niedomówień. A może go i okradła, niech nie chodzi na „gruzinki”. Robią protokół, facet się kręci, już trochę mniejszy. Mówię: „Trzeba zawiadomić ministerstwo.” „A pani kim jest?” „Ja jestem podporucznikiem milicji z Komendy Głównej.” On jeszcze tak jakoś bardziej zmalał, aż było przykro. Mówię: „Niech pan stąd idzie, zawiadomienie zostanie przesłane do ministerstwa.” Nie wiem, co później zrobił komendant dzielnicy, nie mogłam mu się prawem kaduka wtrącać w robotę, ale protokół był.
Jak poszedł chyr po dziewczynach, że jest tutaj taka w szarym kostiumie, co w nocy siedzi i broni dziewczyn… Jakiejś nocy telefon: „Pierwszy komisariat, czy może koleżanka przyjechać? Mamy zabójstwo. Prostytutka mówi: zna sprawcę, ale tożsamość wyjawi tylko pani.” Nie znała mojego nazwiska, pamiętała tylko mój szary kostium. Podesłali samochód, przyjeżdżam, patrzę, a to ta dziewczyna od dyrektora departamentu z ministerstwa. Zabito sutenera, one się bały mówić milicjantom, bo widocznie coś tam kiedyś wyciekło. Powiedziała mi, że widziała wszystko, ale jawnym świadkiem nie będzie. Podała nazwiska i opowiedziała przebieg wydarzenia. Później nie śledziłam dalszego przebiegu sprawy. To były porachunki wśród sutenerów.

– To dlatego w swoich książkach przestępców traktujesz dość pobłażliwie? Nie potępiasz ich, raczej starasz się znaleźć jakieś motywy, które usprawiedliwiają taki a nie inny sposób postępowania…

– Jak można potępić taką dziewczynę! Nie wiem, co ją zepchnęło w najstarszy zawód świata, na pewno nie rozkoszne życie. Potem traktują ją nie jak człowieka. Milicjanci na tej „jedynce” odnosili się do nich bardziej po ludzku, niż pan dyrektor departamentu. Taki typ idzie z brudną, zapitą, starą kobietą w gruzy, nie płaci, potem wlecze ją na komisariat i żąda:  „Zamknijcie kurwę”. Scyzoryk się w kieszeni otwierał na widok takiego dygnitarza!
Nie powiodła mi się próba ulokowania w pracy jednej z prostytutek. Lubiły ze mną porozmawiać, bo rozmawiałyśmy jak kobieta z kobietą, człowiek z człowiekiem. Mówię do jednej: „Może za jakąś robotę byś się wzięła?” „Tak, ale kto mnie do roboty weźmie?” Umawiam się z komendantem dzielnicy… No, byłam wtedy młodsza, ładniejsza, komendant także był młodszy, ładniejszy, przyjął mnie chętnie. Bo ja nie zajmowałam takiego stanowiska, żebym mogła powiedzieć: mam do ciebie sprawę. A komendant dzielnicy Śródmieście w hierarchii służbowej to był bardzo ktoś. Ale z tą szarżą operacyjną, nie urzędniczą, miałam niezłe porozumienie. Mówię, że jest tutaj jedna starszawa dziewczyna, dla której trzeba by znaleźć pracę. On mówi, że różne rzeczy już próbowano, ale one nie nadają się do roboty ze względu na alkoholizm i na tryb życia, do tego żadnej dyscypliny. Proszę: „Ale może spróbujecie. Sprawia wrażenie prawdomównej, szczerej.” On na to: „Rzeczywiście ona może szczerze chcieć, ale nie wytrwa.” Załatwił jej pracę sprzątaczki. Spotkałam ją później w tym komisariacie. Komendant miał rację – nie wytrwała. Nawet nie zmieniła rewiru. Okazało się, że po pewnym czasie, w pewnym wieku, już nie udaje się nakłonić prostytutki do jakiegokolwiek zajęcia.

– Ale u Ciebie występują nie tylko przestępcy z takich dołów. Bo na przykład w mojej ulubionej „Figurce z drzewa tekowego” herszt bandy przestępców to człowiek, który jest fachowcem, prowadzi warsztat naprawy telewizorów, żyje na niezłym poziomie. Nie jest wykształcony, ale jest sprytny i obrotny, potrafi jakoś maskować tę swoją przestępczą działalność.

– Ponieważ były podobne przestępstwa, oczywiście już nie tak straszne jak zabójstwo, wydawało mi się, że żerowanie na tej jednej warstwie marginesu jest niewłaściwe. Interesowały mnie społeczne warunki prowadzące do tego, że człowiek staje się kimś innym. Poza tym byłoby monotonne ciągle pisać o marginesie, chociaż wydaje się barwny. Działy się także różne sprawy gospodarcze, jednak wymagały czytania mnóstwa akt, protokołów. Wolałam kontakt z żywym człowiekiem, rozmowę, obejrzenie miejsca. Resztę można sobie wyobrazić. Powody przestępstw to przeważnie pieniądze, sława, stanowisko, zawiść, miłość. Ubrać to tylko w jakąś szatę społeczną…

– No właśnie, do tego ubierania używałaś bardzo barwnego języka. Wiele zwrotów występujących w Twoich książkach to są zwroty utworzone przez Ciebie. Są to neologizmy, ale weszły do języka codziennego, przynajmniej do języka osób, które czytują kryminały.

– Słowniki ciągle są w powijakach. Dostałam od znajomej słownik więzienny. Hasła nie są tam ułożone alfabetycznie, więc żeby coś odpowiedniego znaleźć, trzeba przeczytać cały słownik. Czasami lepiej samemu coś wymyślić. W nowej książce też popełniam taki neologizm, chociaż jest to słowo potoczne…

– W Twoich poprzednich książkach też jest mnóstwo zwrotów, które można uznać za potoczne, na przykład „materac”, który mi się straszliwie podoba. Nie jest to określenie wulgarne, ale jest tak obrazowe, że od razu wiadomo o co chodzi.

– Nie przepadam za wulgaryzmami. Pamiętam reakcję zawistników, chętnie miotających „piętrusy”, od których uszy więdły i straszną burzę w Komendzie Głównej właśnie z powodu mojego wulgaryzmu w tekście. Otóż klasa robotnicza i socjalistyczna inteligencja skonstruowały jednoślad, motorower „Osa”. A ja napisałam w jednym z odcinków gazetowej powieści, że „lepsza dupa na Osie niż osa na dupie”. Wybuchła straszna afera. Najbardziej hałasowali tacy „subtelni”, co jak poszedł na melinę, to słyszał lepsze słowa, a raziła go niesłychanie „dupa”. Bo po cichu to oczywistość, ale drukować?…

– A „dolony sysysyn”, „perwers”? Sporo tam było takich zwrotów.

– Chodziło mi o to, żeby nie powtarzać takich obiegowych, utartych określeń, np. kurwa. Chociaż czasami kurwa jest potrzebna.

– Ale udawało Ci się znakomicie odróżnić od innych twórców choćby tym, że narrację przeważnie prowadziłaś pierwszoosobową i z punktu widzenia różnych osób.

– Starałam się, ale to jest trudne, dlatego że każdy człowiek jest inny i każdy inaczej mówi. Nie zawsze udawało mi się językowo to oddzielić, co mi natychmiast wytykano, że dwie czy trzy osoby mówią tak samo. Teraz mam na biurku też wieloosobową narrację, chociaż jest ją bardzo trudno prowadzić, ale właśnie dlatego, żeby nie zrutynieć.

– Zawsze mówisz, że postaci w Twoich książkach żyją własnym życiem i ciężko Ci przewidzieć, jak one postąpią.

– Teraz też mam taki problem. Zaparła mi się jak osioł jedna postać i ani do przodu, ani do tyłu. Nie wiem, co z nią zrobić.

– Ale nie zabijesz?

– Nie. W pierwszym rozdziale właściwie już zabiłam facetkę, która mi zaszła za skórę. Ale tej postaci, która wyszła na jej tle, zrobiło mi się szkoda. Bo ta postać jest lepsza od pierwowzoru. W rzeczywistości ta żyjąca postać jest bardzo paskudna. Bardzo inteligentna, niesłychanie dobrze ułożona, i takie ścierwo, że szkoda słów. Miałam zrobić jej prototyp, ale potem pożałowałam i „odtrupiłam” ją, ożywiłam.

– Twoja nowa książka to będzie też kryminał?

– Jak zwykle to będzie obyczaj. Nie będzie jakichś czynności fachowych policji, obyczaj z kryminalnym wątkiem, jako że nasze obyczaje przeplatają się z kryminalnymi wątkami.

– W „Śladzie węża” już właściwie odeszłaś od kryminału, afera jest tylko trochę zarysowana, cała książka może być uznana za książkę obyczajową. Dlaczego tak mało tego kryminału? Przecież przestępczość w tej chwili kwitnie. Ludzie się mordują na potęgę, kradną na potęgę, a Ty, znana autorka kryminałów, wtedy, kiedy możesz przebierać w tematach, odchodzisz od kryminału na rzecz literatury obyczajowej.

– Ponieważ mimo wszystko taki klasyczny kryminał to jest parę sposobów, które już wykorzystałam, to by było powtarzanie tej samej sztampy. No bo jak można zabić? Z pistoletu, z zazdrości, z roztargnienia, przez nieuwagę, za majątek, za nic. Zdaje się, że to wszystko już u mnie było. Natomiast zafrapowało mnie to przebijanie się ludzi z nieuprzywilejowanych grup społecznych do tego „lepszego” życia. Te drogi są różne, niekoniecznie jasne. W nowej książce sensacji nie zabraknie, ale nie jest to kryminał.

– Chcesz powiedzieć, że epoka tradycyjnego kryminału się skończyła?

– Nie wiem, jak inni pisarze to odbierają. Może się dopiero zaczęła na dobre, bo przecież bez przerwy słyszymy o aferach, o kradzieżach, ale to jest tak do siebie podobne, że nie wiem, czym można zafrapować. Z trupem to już się nic więcej nie da zrobić, czytelnik jest już zdemoralizowany trupami, tym wszystkim co się dzieje. Przecież krew się leje bez przerwy. Jakoś mnie to nie pociąga.
Interesuje mnie dzień dzisiejszy, ta grupa nuworyszy, warstwy, która panuje, kultu pieniądza. Ten obyczaj, który się rozpoczął piętnaście lat temu, wciąga mnie tak samo jak poprzedni, który był zupełnie inny. Ale motywy zostały te same: miłość, pieniądze, ambicje.

– A co sądzisz o twórczości swoich kolegów po piórze? Przecież równo z Tobą tworzyły takie sławy, jak Kłodzińska, Zeydler-Zborowski, Edigey… Czytałaś ich książki? Co o nich myślisz?

– Nieczęsto czytałam. Bałam się nieuświadomionych zapożyczeń.

– A co czytałaś?

– Ponieważ wojna bardzo opóźniła moje wykształcenie ogólne, ciągle nadrabiałam. Musiałam pracować, musiałam prowadzić dom, musiałam się uczyć. Maturę zdałam dopiero po wojnie w szkole wieczorowej. Pracowałam wtedy do godziny piątej, a o godzinie szóstej zaczynały się wykłady. Musiałam z Krakowskiego Przedmieścia przyjechać na Mokotów, więc nie miałam czasu na obiad. Zawsze brałam jakąś bułę i w trolejbusie pożywiałam się tą bułą. Oczywiście znów byłam jedną z najlepszych z polskiego. Gdyby nie błędy ortograficzne, które mi towarzyszą przez całe życie, byłabym pewnie najlepsza. Znowu był pedagog, którego ciepło wspominam. Profesor Teitelbaum. Siwy, wysoki, mocno zbudowany, matematyk, dyrektor liceum zatłoczonego dorosłymi ludźmi, którzy byli spóźnieni. Niektórzy, ci z zapadłych miejscowości, pewnie nigdy w życiu nie dobiliby się matury, gdyby nie jego pomoc, ogromne zaangażowanie, żeby tych zapóźnionych nauczyć nie tylko klepać formuły, ale przede wszystkim myśleć, zrozumieć swoją ludzką kondycję.
Byłam dobra z polskiego, historii, bolał nade mną fizyk, a matematykę wykładał sam profesor Teitelbaum i postawił na mnie krzyżyk. Wiedział, że nic ze mnie nie będzie. Na maturze dostałam jednak trójkę z matematyki, czwórkę z polskiego, dlatego że błędy ortograficzne ciągle robiłam, reszta też mi nieźle poszła.

– A teraz może powiesz coś o tej „Rzeczpospolitej”, która Cię tak spostponowała?

– Zapowiedzieli, że będą wznawiać stare kryminały, oprócz moich, ponieważ pracowałam w milicji. Nie wiem, dlaczego tak się na mnie rzucili. Pewnie ktoś napuścił dziennikarza.

– Podejrzewasz, że może on być kuzynem tego, który tak Cię prześladował za dawnych czasów?

– Tak. Ze środowiska byłego betonu sierot po Mieczysławie Moczarze. Socjalizm dopuścił do władzy, do stanowisk, do decydowania o innych takich ludzi, że włos się jeży: szowinistycznych, ograniczonych, zawistnych, niedouczonych, tępych.

– Ale w Twoich książkach nie ma takich betonów, takich ciemniaków. Przecież ta trójka, która się przewija przez większość Twoich kryminałów: Lis, Korosz i Cieślik, jest szalenie sympatyczna, inteligentna. Skądś musiałaś czerpać wzory.

– Bo byli i tacy, ale to była mniejszość. Tacy byli w służbie zewnętrznej, służbie dochodzeniowej, służbie śledczej. Bo tam trzeba było myśleć.

– To może powiesz coś jeszcze o swojej nowej książce, która w tej chwili powstaje. Jedna leży już w wydawnictwie i czeka na wydanie, jest to druga część „Śladu węża” pod tytułem „Nasienie węża”, czyli dalsze losy Bogny. Teraz piszesz kolejną.

– Tak. Zupełnie oddzielną, ale echa są, bo bardzo mi się spodobał facet od przedsiębiorstwa zbożowego – taki cham, takie tępolo, rozdęte pychą i forsą. Więc w zasadzie to będzie trzecia część. Wystąpi tam Sabi. Za każdym razem przyplącze mi się – żebym nawet nie chciała, zupełnie nie wiadomo jak – biedna dziewczyna, która się wydobywa z jakiejś dennej ciemnoty, biedy, impasu. To chyba są echa życiorysowe. Zupełnie się nie zastanawiam, szkicuję zaledwie zarys pomysłu, patrzę, a już mam następną: mieszka gdzieś za jakimś błotem, ma trudności z dojazdem do szkoły, pradziadek zbudował dom ze zbieranej cegły. Po wojnie ludzie się gnieździli w jakichś ruinach, pewna rodzina była dość liczna i wszyscy mieli obowiązek: przynieść codziennie jedną oczyszczoną cegłę. Dzieci, dorośli. Takim sposobem z ruin Warszawy powstał dom pod Warszawą. To mi się tutaj wplotło, oczywiście jako migawka. No i patrzę, znowu wepchnęło się jakieś dziewczynisko, które ledwo zipie, gra na dworcu Gare dé E’Lest na gitarze i zarabia, a kota znajdka nosi w plecaku.

– Od razu przypomina mi się Barakuda…

– Oj, żebym się nie powtarzała przypadkiem! No tak, ale tamta była oszustką, a ta jest studentką Sorbony.

– Oszustka, ale budząca sympatię, bo człowiek jej kibicował, trzymał kciuki, żeby jej się broń Boże krzywda nie stała…

– Tym razem nie margines, a normalna dziewczyna, która się przebija. I druga dziewczyna już z lepszą kondycją, z lepszym zapleczem, której się wcale lepiej nie powiodło. Już mi się zaprzyjaźniły. Nie planowałam tego, a tu znowu za moimi plecami coś się dzieje…
Znały się stąd, że jeździły tą samą kolejką – jedna z błot, druga córka maszynisty. Za czasów, które ja pamiętam, a myślę, że i dzisiaj, maszynista to była arystokracja kolei. A więc dwie dziewczyny reprezentujące dwa poziomy społeczne. To mi było potrzebne do obyczaju, a te wszystkie ludzkie dna znam z autopsji i z czasu, gdy pracowałam w milicji.

– Jeszcze może na zakończenie coś dla naszych klubowiczów. Bo ten wywiad robimy po to, żeby go umieścić w „Drugiej secie”, która będzie drugim zestawem stu recenzji polskich kryminałów. Ma to być bonus dla czytelników, czyli głównie dla klubowiczów. I co byś chciała tym naszym klubowiczom powiedzieć?

– Kocham was, cudowne, fantastyczne, pozytywnie zakręcone wariaty. Więcej takich!

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Anna Lewandowska