Wojciech Piotr Kwiatek – Jak trafiłem w regiony „zbrodni literackiej”

Jak pamiętacie, w końcu ubiegłego roku udałem się pociągiem podmiejskim do Brwionowa z jednoosobową (jak się okazało) delegacją Klubową do Wojciecha Kwiatka.
Wojciech Kwiatek był recenzentem wewnętrznym wielu legendarnych serii, autorem znanej w Klubie książki „Kto i dlaczego zamordował polską powieść kryminalną?
Teraz Wojciech Kwiatek napisał eseik na potrzeby IV Sety.
Zapraszam do lektury.

Pozdrawiam
Prezes

Wojciech Piotr Kwiatek

Jak trafiłem w regiony „zbrodni literackiej”.
(Obrachunki bardzo sentymentalne.)

Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się stało. Najpewniej dlatego, że było coś w aurze tych późnych lat 50. i wczesnych 60. „Kryminał” był ewidentną odtrutką na zgrzebną, PRL-owską rzeczywistość, był czymś niezwykłym, pachnącym Zachodem. Warto przy tym pamiętać, że do 1956 roku była to literatura „źle widziana”, w praktyce zakazana.
Zaczęło się oczywiście w domu rodzinnym na warszawskiej starej Pradze. Wszyscy w rodzinie się tym interesowali, czytali, a jak pojawił się w telewizji Teatr „Kobra” – również oglądali, i to absolutnie obowiązkowo! Czwartkowa „Kobra” – to było święto, nikt nigdzie by wtedy nie poszedł! Ja co prawda niewiele może z tego rozumiałem (nie miałem jeszcze 10 lat!), ale atmosferą nasiąkałem bardzo intensywnie.


W sobotę popołudniu albo w niedzielę rano szło się do kiosku „Ruchu” po świeży „Przekrój”, który był wówczas rarytasem (kioskarka odkładała go nam do tzw. teczki, kupienie go w normalnym trybie było niemal niepodobieństwem!), dobrym magazynowym pismem „dla inteligencji”, bez specjalnej indoktrynacji. Dużo tam było materiałów z „prawdziwego świata”, ale nas interesowały przede wszystkim zagadki kryminalne z inspektorem Wernerem w roli głównej. W niedzielę od rana każdy po kolei to czytał, każdy starał się sam rozwiązać zagadkę, dużo było frajdy, jak się udało.

٭

Skutek pierwszy był taki, że nie bardzo jeszcze umiejąc pisać ręcznie, ale świetnie już sobie radząc z maszyną do pisania, w wieku chyba 7 lat napisałem swoją pierwszą „powieść kryminalną”. Miała bodaj 4 strony, nosiła tytuł Śledztwo w „Seraju”. Okładkę do niej też sam zaprojektowałem i wykonałem: wziąłem do prawej ręki drewniany „sztylet” do otwierania listów i cięcia papieru, rękę przyłożyłem do arkusza kartonu, a lewą ołówkiem obrysowałem zarys. Potem jeszcze pokolorowanie kredkami – i gotowe.

٭

W 1959 roku rodzina przeprowadziła się do większego mieszkania na ul. Nieporęcką, trochę w głąb Pragi. Tam w krótkim czasie poznałem Andrzeja, o rok młodszego chłopaka, z którym przyjaźnię się do dziś, choć na odległość, bo od prawie 40 lat żyje w USA. Mieszkał na tej samej ulicy, trzy posesje dalej. Zaprzyjaźniliśmy się szybko. Nie należał on do praskiej żulii, był z biednego, ale porządnego domu. Rychło stało się tak, że właściwie poza czasem spędzanym w szkole nie rozstawaliśmy się. Czyż w tej sytuacji trudno zrozumieć, że po kilku miesiącach on też był „zaprzysięgłym” miłośnikiem powieści kryminalnych?
Upust naszej miłości do „zbrodni literackiej” dawaliśmy w ten sposób, że zrobiliśmy sobie w domu prywatną „Kobrę”: wymyślaliśmy scenariusze i graliśmy! Ja byłem Sherlockiem Holmesem, on – doktorem Watsonem. Ja oczywiście „paliłem fajkę” (drewniana „pamiątka z Zakopanego”, przywieziona przez kogoś z rodziny z wczasów pod Giewontem), on też chciał, długo musiałem mu tłumaczyć, że to wyłączny atrybut Holmesa.

٭

Drugą powieść kryminalną, już bardziej „prawdziwą”, napisałem w wieku chyba 12 czy 13 lat. Nosiła tytuł Wczasy pod namiotem, trochę nie bardzo – dziś to rozumiem – pasujący do treści, rzecz działa się bowiem na obozie sportowym lekkoatletów nad mazurskim jeziorem Niegocin. Zamordowano niejakiego Stolarka, średniodystansowca chyba, a może skoczka w dal. Śledztwo prowadził przysłany specjalnie z Warszawy kapitan (!) Krzysztof Brzoza, a mordercą okazał się… oczywiście trener sportowy. Zamordował on Stolarka, bo ten rozpoznał w nim… okrutnego kapo z Mauthausen!!! Stolarek był tam w czasie wojny więziony, a Małachowski (w tamtych latach oczywiście Müller!) – wiadomo: bestia. Jak by dobrze policzyć, to ten Stolarek we wczesnych latach 60, kiedy działa się akcja powieści, musiałby mieć już około czterdziestki, jak na gwiazdę polskiej lekkiej atletyki wiek dość… hm… zaawansowany.
Dodam jeszcze, że kapitan Brzoza zakochał się podczas tego śledztwa w płotkarce Eli Koryckiej (ja kochałem się wtedy w Eli Koryckiej, ładnej blondynce z sąsiedniej ulicy!). Ostatnie karty Wczasów pod namiotem – to… zaproszenie na ślub kapitana i płotkarki, na ślub kościelny (!!!) oraz wniosek awansowy dla kapitana Brzozy, który został majorem.
Mój Boże…
Powieść, licząca około 120 stron, trafiła jakiś czas potem w ręce pewnej Majki, w której kochałem się po Eli K., niestety również bez wzajemności, tak mi się przynajmniej wydawało. Wątpliwości biorą się stąd, że maszynopisu nigdy nie odzyskałem. Może więc chciała mieć „sentymentalną pamiątkę”?

٭

W latach 1965 – 1968 powstała ostatnia z moich młodzieńczych powieści kryminalnych – Feralna trzynastka. Pisałem ją aż 3 lata, miałem bowiem ostry zakaz siadania do maszyny, jeżeli wcześniej nie odrobiłem lekcji… No, w takich warunkach to i Chandler kariery by nie zrobił… Ta powieść, bardzo obszerna i z dużym rozmachem i tempem, nosi ślady fascynacji dwoma innymi fenomenami z poletka kryminalnego: filmem Ostatni kurs, nakręconym według powieści Kazimierza Kwaśniewskiego vel Joe Alexa, czyli Macieja Słomczyńskiego Śmierć i Kowalski oraz stylistyką i językiem książek Tadeusza Kosteckiego, który wówczas był moim literackim i kryminalnym bożyszczem. Intryga osnuta była wokół tropienia przez majora Brzozę (!) i porucznika Wolniewicza krwawej bandy, mordującej taksówkarzy dla pieniędzy. Każdorazowo gdy znajdowano kolejnego zamordowanego „taksiarza”, na liczniku jego „taryfy” widniała kwota 13 złotych… Co, dreszczyk już chodzi po pleckach?…
Major Brzoza i w ogóle cała ta powieść noszą wszystkie cechy „kryminału” PRL-owskiego w jego „milicyjnej” odmianie: bohater poświęca się nadludzko służbie, przez co niemal rozpada się jego małżeństwo z piękną płotkarką Elą (!), w powieści nie brak narad roboczych, a szef Brzozy, pułkownik Stasiak (pali fajkę, ulubiony tytoń – czerwona „Amphora”) to mądry anioł w ludzkiej skórze.
Żarty żartami, ale kiedy kilka lat temu podczas kumpelskiej wódeczki z moim serdecznym przyjacielem zaproponowałem mu, że przeczytam kilka fragmentów (przyjaciel to też miłośnik „zbrodni literackiej”!) Feralnej trzynastki, bawiliśmy się obaj dobrze i chwilami… nie mogliśmy się od wciągającej fabuły oderwać… Czego to wódka z dorosłego człowieka nie zrobi…

٭

Okres pisania Feralnej trzynastki to czas licealny. Jeżeli ktoś myśli, że w szkole średniej nie da się realizować pasji kryminalnej – jest w błędzie! Już w IX klasie byłem znany ze swej miłości do powieści „z dreszczem”, w szkolnej gazetce satyrycznej „Tasak” (nie była to żadna uczniowska „drewniana piła”, tylko gazetka naprawdę na poziomie, uczniowie z innych klas przychodzili podczas przerw, żeby sobie poczytać!) zamieszczałem czasem kryminalne nowelki własnego autorstwa. Już wówczas nadano mi przydomek „Voyciech Detective”, który przetrwał wiele lat.

٭

Kontaktu z nowościami wydawniczymi nie traciłem oczywiście nigdy. W „strasznych czasach komuny” rokrocznie chodziło się z rodziną na kiermasz książki w ramach PRL-owskich „Dni Oświaty, Książki i Prasy”. Kiermasz zawsze organizowano w Alejach Ujazdowskich, dopiero przez ostatnie lata przed śmiercią tej fajnej imprezy sytuowano go wokół Pałacu Kultury. Cztery kiermaszowe niedziele – to była pogoń za różnymi nowościami i bestsellerami, ale przede wszystkim za „kluczykami” i „jamnikami”, za nowościami kryminalnymi Wydawnictwa „Śląsk”. Ładowało się to do eleganckich papierowych toreb reklamowych i nie można się było po prostu doczekać, żeby już być w domu i zacząć czytać.

٭

Trochę mniej czasu na takie lektury było na studiach, wiadomo, na polonistyce czyta się i czyta, ale raczej nie „kryminały”. Nie znaczy to jednak, żebym pasję porzucił. Nowości nadal kupowałem, biblioteka rosła. Moi uczelniani kumple też szybko dowiedzieli się o moim zamiłowaniu do „zbrodni literackiej”. Przyniosło to efekt nieoczekiwany, za to bardzo brzemienny w skutkach, „ustawiający” niemal całe moje życie zawodowe.
Na IV roku wybierało się seminarium magisterskie, co oznaczało, że trzeba się zdecydować na kierunek, na jakąś specjalizację. Ja zdecydowałem się na… promotora. Jedno z seminariów prowadzić miał doc. dr hab. Stefan Treugutt, gwiazda mediów, autor fantastycznych „słów wstępnych” do poniedziałkowych spektakli Teatru Telewizji, błyskotliwy intelektualista, człowiek wielkiej kultury, tyle, że… teatrolog. Nie myślałem o pisaniu pracy magisterskiej o teatrze, ale co tam! Czy to nie wszystko jedno? Grunt żeby z Treuguttem poobcować intelektualnie!
Zapisałem się na jego seminarium, zacząłem myśleć nad tematem pracy. Coś ekstra mi się marzyło, współczesnego, psychologicznego, światowego… Na Eugene’a O’Neala trafiłem, myślę sobie: amerykański teatr, fajnie będzie. Ale gdzieś w połowie tego IV roku przy jakimś studenckim „piweńku” w „Harendzie, a może „Kuchciku”, jeden z kumpli mówi do mnie: „Ty, a właściwie po co ty o tym amerykańskim teatrze będziesz pisać? Co cię to obchodzi? Jakąś przyczynkarską prackę napiszesz, i co? Ty napisz pracę magisterską o „kryminałach”! Nikt o tym nie napisze, ty się tym interesujesz, znasz się na tym, to jest temat”.
Zastanowiłem się. „Magisterkę” o „kryminałach”?!! Ale jak? Toż to niepoważna sprawa!!! I po drugie – co na to Treugutt?
Szybko jednak okazało się, że na tym „teatrologicznym” seminarium wcale nie wszyscy piszą o teatrze!!! Poszedłem więc do „Stiepana”, jak go czule nazywaliśmy, i wyłuszczyłem sprawę. Zgodził się natychmiast. A ja w połowie przedostatniego roku studiów stanąłem wobec faktu, że zmieniam przedmiot magisterskich zainteresowań, że nie mam więc ani tematu ani tytułu pracy…
Ale wkrótce miałem i jedno i drugie. Z intensywnego namysłu wyszło mi, że trzeba napisać pracę o tym, jak polski „kryminał” propaganda komunistyczna zmieniła w narzędzie indoktrynacji politycznej. Zaraz był i tytuł – uczony, a jakże, długi: Schemat konstrukcyjno – fabularny współczesnej polskiej powieści kryminalnej a jej wartości literackie. Co to oznaczało, mówiąc „po naszemu”? A no to, że schemat, narzucony z powodów politycznych autorom powieści kryminalnych, niszczy literaturę kryminalną. Ze schematów wiele dobrego stworzyć się w sferze intelektualnej czy artystycznej nie da.
Choć bardzo późno zacząłem, ale to ja jako pierwszy czytałem na seminarium „Stiepana” fragmenty swojej pracy. Bo jak już zacząłem, to poszło ostro.

٭

Pracę obroniłem w 1977 r., już po odsłużeniu rocznego „wojska”. Ale w 1976, zaraz po studiach, nawiązałem współpracę z dwutygodnikiem „Nowe Książki”. Jak tam się dowiedzieli, że ja się na „kryminałach” znam i to lubię, nie posiadali się z radości: „Nareszcie ktoś będzie u nas o tym pisać!”. Bo – okazuje się – nikt nie chciał! O „kryminałach”!
I tak w czerwcu 1976 r. w „Nowych Książkach” ukazała się moja pierwsza recenzja o najnowszych pozycjach „z dreszczykiem”. Współpraca trwała 10 lat (z przerwą na stan wojenny). W 1979 roku zaś – trafiłem do pracy w „Iskrach”. Tam też się ucieszyli, że ktoś miałby ochotę zająć się kompetentnie i na serio „kryminałem”. Zostałem „specjalistą do spraw literatury sensacyjno – rozrywkowej”…