- Autor: Kostecki Tadeusz
- Tytuł: Zaułek mroków
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1956
- Nakład: 30000
- Recenzent: Wojciech Dymarek
- Broń tej serii: Trzecia seta
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
KTO BRYZGA JADOWITĄ ŚLINĄ?
Historia opowiedziana w powieści Tadeusza Kosteckiego „Zaułek mroków”, zaczyna się od zabójstwa dziennikarza Józefa Lebiody.
Ekipa śledcza, rozważając ewentualne motywy sprawców spekuluje, że denat sam sobie nagrabił, bowiem „wystarczyło przeczytać wypowiedzi speców od bryzgania jadowitą śliną na jego temat… albo posłuchać ich oracji przez radio. Zalazł im głęboko za skórę. Wielu po tamtej stronie mu wierzyło. Wielu wracało. To w niektórych oczach zbrodnia nie do wybaczenia”. Warto zapamiętać te słowa, ponieważ oprócz kilku enigmatycznych ogólników, już do końca powieści nie poznamy szczegółowych przyczyn wydania na redaktora Lebiodę wyroku. Zapewne to ściśle tajne, na przykład z uwagi na obronność lub inne bezpieczeństwo… Wspomniana ekipa śledcza to bowiem oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa. Pojawiającą się wątpliwość, dlaczego właśnie oni zajęli się sprawą z pozoru kryminalną, rozwiewa funkcjonariusz Kuraś, który wprowadzając w zagadnienie śledczego Sierakowskiego stwierdza, że „istnieje gdzieś komórka terrorystyczna, spełniająca mokrą robotę na zlecenie mocodawców z zagranicy”. Warto zapamiętać te słowa, ponieważ już do końca powieści nie dowiemy się, co to konkretnie za komórka, jaki ma związek z Lebiodą oraz jaka to zagranica. Zapewne z uwagi na obronność. Choć w kontekście powyższego uprawnione są podejrzenia, kto bryzga jadowitą śliną i o jakie radio może chodzić. Zwłaszcza, że później pojawia się tu i ówdzie wtrącone pozornie przypadkowo niemieckie słówko, od niechcenia powiedziane „sicher ist sicher” lub coś podobnego… Wszystko jasne, ani chybi pogrobowcy z Organizacji Gehlena. Parafrazując znaną sentencję Woltera – gdyby nie istniał wywiad zachodnioniemiecki, należałoby go wymyślić.
Ekipa śledcza bierze się ostro za robotę, jakkolwiek kierunek jej działań jest również mocno tajemniczy. Punktem wyjścia jest niejaki Bielecki, „facet, któremu depczą po piętach”. Kto depcze, dokładnie nie wiadomo, prawdopodobnie towarzysze z Bezpieczeństwa, bowiem może on mieć coś wspólnego ze wspomnianą komórką, choć może również nie mieć. Tych słów akurat nie warto zapamiętywać. Autor przypomni nam o facecie pod koniec książki, choć oczywiście nie dowiemy się, czy miał, czy też nie miał. Zapewne z uwagi na bezpieczeństwo…
W warunkach tak istotnych wątpliwości wręcz zdumiewa to, że śledczy Sierakowski dość szybko trafia na właściwy trop. No, ale to fachowiec nie lada… Taki, co to pyłek lub rysę na podłodze dojrzy. Niewidoczny błysk w oku zauważy. Wyśledzi, wypyta, a kłamstwo przeczuciem przeczuje. Jednak mimo nadludzkich swych umiejętności Sierakowski ginie… Potrzebne są posiłki i wówczas zjawia się ON. Jerzy Kostrzewa. Doktor medycyny, ale i oficer śledczy Urzędu Bezpieczeństwa z Gdyni. Człowiek, który potrafił rozwiązać zagadkę „cienia na pokładzie”. „Zaułek mroków” jest bowiem drugą częścią sekstologii o przygodach doktora Kostrzewy. Oprócz wspomnianego „Cienia na pokładzie” obejmuje ona także późniejsze dzieła Kosteckiego, zatytułowane „Trująca mgła” (1957), „Zagadka jednej nocy” (1958), „Dziwna sprawa” (1959) oraz „Maska śmierci” (1960).
Ze względu na wagę sprawy doktor Jerzy Kostrzewa do pomocy dostaje najlepszego wywiadowcę, jakim dysponuje UB, Wiącka. Dziwny to funkcjonariusz… Wesoły chłop, brat łata, który na wszystko ma gotową sentencję typu: „…ja na to jak na lato, jak powiedział pasażer uwięzionego przez lody okrętu”, lub: „…trzeba coś zrobić dla przyjaciela, jak powiedział ktoś uwodząc cudzą żonę” czy też: „…ostrożność to moja zasada, powiedział samobójca, rzucając się pod pociąg po zażyciu niezawodnej trucizny i poderżnięciu brzytwą gardła”. Poza tym bezsprzecznie fachowiec o wybitnych umiejętnościach, podobnych do wspomnianego Sierakowskiego. Mimo to, tak jak Sierakowski, później również zostaje zamordowany. Śledczy padają jak muchy, jedynym pocieszeniem może być fakt, że jest to dopiero druga z sześciu książek z doktorem Jerzym Kostrzewą w roli głównej. Możemy więc z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością założyć, iż przynajmniej jemu nic złego nie grozi. Uspokojony tym czytelnik winien nieco bardziej komfortowo zabrać się za studiowanie intrygi. Są kolejni podejrzani, znany chirurg, doktor Paweł Białkowski oraz niezidentyfikowany członek komórki terrorystycznej o pseudonimie „doktor”. Cóż, doktor dobry na wszystko…
Do tego momentu akcja powieści toczy się głównie w śródmieściu Warszawy. Poszukiwacze i badacze smakowitych realiów sprzed pół wieku mogą być jednak srodze rozczarowani. Mało jest opisów ówczesnej stolicy, a pozostający w zainteresowaniu śledczych obszar miasta wytyczony ulicami Semaforową, Daleką i Fabryczną jest twórczym połączeniem w jeden kwartał dzisiejszego Centrum, Ochoty i Pragi Północ. Zapewne z uwagi na obronność. Cóż, wróg nie śpi… Chodzi sobie więc Jerzy Kostrzewa po takiej Semaforowej i pali papierosy. Zajdzie na Fabryczną i również zapali, nierzadko odpalając jednego od drugiego. Stanie na przystanku lub w bramie i już sięga po paczkę emdeemów. Prawdziwa orgia nikotynowa odbywa się w pomieszczeniach zamkniętych. Niezależnie od tego, czy to biuro UB, hotel, knajpa, mieszkanie prywatne lub dyżurka dozorcy, lokal taki zawsze wypełnia chmura dymu. Z reguły szarego lub kwaśnego, ale nie jest to regułą. Opary dymu tytoniowego wyzierają z każdej bez mała karty powieści. Jakie to szczęście, że czynności śledcze zmuszają doktora do wyjazdu poza Warszawę. Nie odpocznie, bo to tytan pracy, ale choć zdrowie trochę podratuje na świeżym powietrzu. Dość gwałtowny zwrot akcji jest także korzystny dla samej powieści. Intryga nabiera rumieńców, trup ściele się gęsto, zaczyna być sensacyjnie, przygodowo i interesująco. Bezsprzecznie kawał dobrej literatury kryminalno-szpiegowskiej, a do tego napisany przez prekursora, z którego twórczości późniejsi naśladowcy bez litości czerpali pełnymi garściami.
W warstwie obyczajowej smuci całkowity brak wątków romansowych. Ba, nawet kobiet w ogóle. Jak już się jakaś napatoczy, nawet atrakcyjna, to szpieg. Widać towarzysze z Bezpieczeństwa kochliwi nie byli, całą energię kierując na zwalczanie i umacnianie.
Naszemu Prezesowi, niezMOrdowanemu tropicielowi wątków gastronomicznych, chciałem zameldować, że w 1956 roku w Warszawie najłatwiej było znaleźć bezimienny lokal, nazywany przez autora obskurną spelunką, podłą dziurą lub wręcz meliną. Nic dziwnego, że warszawska żulia preferowała imprezy domowe, podczas których „dźwięcznie bulgotał płyn… a palce wyławiały grube płaty salcesonu”. Na tym tle niemal szokuje opis stołowania się wspomnianego doktora Białkowskiego. Jako człowiek świetnie sytuowany regularnie chadzał do restauracji na kolacje. Zamawiał półmiski różnych dań, do tego zaś zawsze „…karafeczka eksportowej, a potem martel z trzema gwiazdkami do czarnej kawy”. Prawdziwą perełką jest jednak miejsce tych biesiad, czyli znajdująca się na Mariensztacie przy ulicy Bednarskiej restauracja „Pod Retmanem”. Lokal jak najbardziej realnie wówczas istniejący. Powstał bowiem w 1952 roku i nieprzerwanie trwa do dziś. Jakież wspaniałe miejsce na spotkanie klubowe połączone z panelem tematycznym dotyczącym Tadeusza Kosteckiego – Ojca Założyciela i Prekursora…