- Autor: Wołowski Jacek
- Tytuł: Kryptonim 4
- Wydawnictwo: Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą (wolumin 82)
- Rok wydania: 2016
- Nakład: nieznany
- Recenzent: Robert Żebrowski
Skok za pół „melona”
Oto nadeszła wiekopomna chwila: przed Wami recenzja ostatniej – spośród niezrecenzowanych w naszym Klubie – książki autorstwa Jacka Wołowskiego. „Kryptonim 4” debiutował w roku 1959 na łamach gazet: „Życie Warszawy” i „Życie Radomskie”. Wydanie książkowe jest jedynym na naszym rynku. Liczy ono 89 stron. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie czasu teraźniejszego.
Zwraca na siebie uwagę okładka książki – jak to bywa u jej twórcy, Rafała Bartleta – prosta, inteligentna i wymowna, ze świetnie dobranymi kolorami (napis składa się z ważnego w fabule elementu (Taxi), części tytułu książki (4) oraz narzędzia zbrodni (dymiącej lufy pistoletu)) [Twórczość rysownika odnośnie okładek „Serii z Warszawą” czeka na jakieś profesjonalne, wnikliwe i ciekawe opracowanie].
Akcja toczy się w mieście powiatowym K., jakimś mieście wojewódzkim, Papówku (fikcyjna wioska, w której były: budynek Związku Samopomocy Chłopskiej, sklep spółdzielczy, „Gospoda Ludowa” i posterunek MO) oraz Rembertowie (wówczas miasto, które w roku 1957 stało się dzielnicą Warszawy), najprawdopodobniej w roku 1956.
W samochodzie-taksówce, stojącym na poboczu, ujawniono zwłoki czterech osób: dwóch kobiet – pracowników terenowych zakładów, przewożących pieniądze na wypłaty, ochraniającego ich funkcjonariusza ORMO i kierowcy pojazdu. W toku oględzin ustalono, że wszyscy zostali zastrzeleni z pistoletu TT (Tulskij Tokariew, produkowany od roku 1930, kal. 7,62 mm, zasilany ośmionabojowym magazynkiem), a wystrzelono do nich w sumie 9 pocisków (?! być może poza ośmioma nabojami w magazynku, jeden był już w komorze nabojowej, być może strzelanie było ze zmianą magazynka, a być może był to jeden z błędów popełnionych przez autora). Pieniędzy w taksówce nie znaleziono. Taksówką tą był „mały „Fiacik””, czyli … nie, nie – nie nasz „maluch” – Fiat 126p, bo ten produkowany był dopiero od roku 1972, ale Fiat 600 z roku 1955 (od roku 1956 sprzedawany był w Polsce), dwudrzwiowy, czteroosobowy („małymi” Fiatami były też: słynny model Topolino z roku 1935, ale był on tylko dwumiejscowy, a także Fiat 500 produkowany dopiero od roku 1957).
Milicja została postawiona w stan najwyższej gotowości. W odprawie w miejscowej komendzie powiatowej MO (raz nazwanej też komendą miejską) wzięli udział nie tylko jej funkcjonariusze, ale też oficerowie z komendy wojewódzkiej, a także starszy inspektor Wydziału III Komendy Głównej. Zabójstwa powiązano ze zdarzeniem sprzed miesiąca, tj. napadem na milicjanta, w wyniku którego funkcjonariusz zginął, a jego rewolwer (!!! – kolejny błąd) TT skradziono. Podejrzanych nie brakowało: Władzio – mąż Janki, czyli zabitej kasjerki, mieszkający z nim kolega – Stefan (obaj notowani i obaj z tych, co nie sieją, nie orzą, a jedzą), dyrektor zakładów, który nie wysłał pracowników po pieniądze specjalnym furgonem do tego przeznaczonym, będącym na stanie zakładów, ale zwykłą taksówką, a ponadto koledzy zabitych i pracownicy banku. Tymczasem podczas przeszukania Władkowych zabudowań milicjanci znaleźli „Tetetkę” …
Czynności w sprawie prowadzili przede wszystkim: porucznik Chudy i porucznik Zawada, a pomagał im chorąży Ziemny (to nie nazwiska, ale pseudonimy), swój udział miał też komendant wiejskiego posterunku oraz rezerwa milicji, nad wszystkim zaś czuwał komendant wojewódzki w randze pułkownika. Wśród wykonanych czynności służbowych były m.in.: poszukiwania przy użyciu wykrywacza min, przekopywanie klepiska i bronowanie pól. Jak to u Wołowskiego nie obyło się bez strzelaniny, granatów, śmierci w szeregach MO, a nawet użycia … bomby kobaltowej z Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego.
PRL-ogizmy – hotel „Polonia” we Wrocławiu (wówczas przy ul. Świerczewskiego, a obecnie – Piłsudskiego), „Dom Słowa Polskiego” w Rembertowie (zakład poligraficzny, ale na warszawskiej Woli, a nie w Rembertowie), papierosy „Giewonty” oraz samochód „Warszawa”.
Menu „prywatnej” restauracji hotelowej, otwieranej wieczorem przez kierowniczkę po zamknięciu przez nią oficjalnej hotelowej gospody ludowej: „Inspektor prosi o coś z mięsa, ale okazuje się, że nie ma. Nie ma również wędlin, nie ma również jajek, nie ma nawet chleba. Jest wódka, jest piwo, są kwaszone ogórki i bodaj będzie jeszcze dzwonko śledzia ale nie na pewno. Inspektor prosi o herbatę, ale herbaty także nie ma. Inspektor jest wściekle głodny. Każe sobie podać cztery ogórki i dzwonko śledzia a także coś do picia” (dostał ogórki i ćwiartkę wódki – śledzia już zabrakło).
A jak ocenić to opowiadanie? Najbardziej pasuje tu słowo „swojskie”. Wszystko jest w nim takie normalne, bez sztuczności, pompowania i bajerowania. Żaden z czytelników nie może się przez nie nabawić kompleksów. Narracja nie jest górnolotna, a autor, u którego widać zacięcie reporterskie, nie stara się nawet używać słów, którymi mogłyby się zachwycać osoby czytające tę książkę. Dialogi są proste, zgrzebne i nieefektowne, ale dzięki temu bardzo realistyczne. Milicjanci prowadzą śledztwo przez długie miesiące, ale robią to rzetelnie, szczegółowo i pomysłowo. Często nie mogą się wyspać, wykonują uciążliwe czynności, a do tego są marnie wynagradzani i – co podkreślone przez autora – mimo swoich sukcesów, dla społeczeństwa pozostają anonimowi. „Bo anonimowość jest specyfiką ich niewdzięcznej, trudnej i ofiarnej pracy w obronie ładu społecznego, w obronie naszego bezpieczeństwa i spokoju” (choć stwierdzenie to – jako jedyne w opowiadaniu – brzmi górnolotnie, to jednak nie mija się z prawdą). Podsumowując: jak dla mnie – super kryminał !
Czy to już koniec mojej przygody z kryminałami Jacka Wołowskiego? Wygląda na to, że tak, chyba, że … nasz Prezes, a właściwie „jego ludzie” od takiej roboty, wyszukają coś jeszcze w starych gazetach. Szkoda by było, gdybym już nic „nowego” tegoż autora nie przeczytał, bo jest to pisarz niepowtarzalny: aż do bólu bezpośredni w przekazie, nie czarujący stylem pisania, czasami roztargniony i mylący się, przedstawiający sprawy, w których i milicjanci tracą życie, potrafiący dobrze rozkręcić finałowe akcje i ubogacić je w „siły i środki”.
Ps. A swoją drogą Szanowny Prezesie, myślę, że warto – albo w „Opra(w)cowaniu” albo na stronie FB – przedstawić nam osoby (i ich żmudną pracę), którym zawdzięczamy tak ogromną liczbę wyszperanych „gazetowców”, przerobionych na piękne wydania „Serii z Warszawą”. Oni na to zasłużyli, i nie tylko na to, ale też na ogromne uznanie i serdeczne podziękowania.