Wołowski Jacek – Dziś remanent 356/2023

  • Autor: Wołowski Jacek
  • Tytuł: Dziś remanent
  • Wydawnictwo: MON
  • Rok wydania: 1958
  • Nakład: 10000
  • Recenzent: Robert Żebrowski

Reporter, który partyjnym się nie kłaniał

Jacek Wołowski – ceniony twórca kryminałów – był też dziennikarzem i reportażystą. „Dziś remanent” jest zbiorem opowiadań z jego pracy jako publicysty. Książka liczy 224 strony, a cena okładkowa to 10 zł.

Akcja toczy się w latach: 1945-1950 na terenie całej Polski oraz w Jugosławii.

Jacek Sachnowski, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko autora [pseudonim Wołowski pochodzi być może od nazwy miasta Wołowa na Dolnym Śląsku, o którym wspomniał w „Dziś remanent” ni z tego, ni z owego], w czasie okupacji był w Armii Krajowej i walczył w Powstaniu Warszawskim. W roku 1945, jeszcze w czasie wojny, zgłosił się w Łodzi do ówczesnego SAP-u. Stamtąd został skierowany do redakcji „Żołnierza Polskiego”, gdzie miał cierpliwie czekać na skierowanie na front jako korespondent. Tak się jednak złożyło, że przez Warszawę przybył do Bydgoszczy.

„Trzy godziny straciłem na skupowanie ćwiartek spirytusu, po czym stanąłem obok Rosjaneczki regulującej ruch na szosie, wetknąłem jej do chlebaka ćwiartkę i po godzinie czekania zostałem na siłę wepchnięty do samochodu jadącego w stronę Gdańska. Mniej więcej co pięćdziesiąt kilometrów kierowca usiłował wyrzucać wszystkich pasażerów, lecz po otrzymaniu ćwiartki jechał dalej. W ten sposób jeszcze tego samego dnia dobrnąłem do Bydgoszczy”.

W mieście nad Brdą poznał porucznika – oficera łącznikowego przy Dowództwie Radzieckim (nocowali wspólnie u trumniarza, oczywiście każdy w swojej trumnie).Ten umożliwił mu udział w natarciu wojsk radzieckich na Gdańsk. Artykuł ze zdobycia miasta przesłany został do SAP i ukazał się w „Rzeczpospolitej” w okrojonej wersji tj. … dwuzdaniowej. Jacek po przybyciu do Łodzi został natychmiastowo zwolniony z pracy, choć nie powiedziano mu dlaczego.

Swoje kroki skierował do redakcji „Rzeczpospolitej”. „Noc poprzedzającą rozmowę poświęciłem na odwszenie marynarki i koszuli. Nie mogłem tego dać do prania, bo w ogóle miałem tylko jedno ubranie i jedną zmianę bielizny”. Tam go jednak nie zaangażowano. Tego samego dnia dostał propozycję pracy w Wojewódzkim Urzędzie Propagandy w Łodzi. Nie przyjął jej jednak. Po powrocie do Warszawy znalazł angaż w „Życiu Warszawy”, które miało wówczas swoją siedzibę na ul. Łochowskiej na Szmulkach (w dwu pokojowym mieszkaniu). Jako wysłannik i specjalny korespondent tej gazety wyjechał do Katowic.

„Jedyną korespondencję, jaką stamtąd napisałem – to była korespondencja o zdobyciu Berlina. Ukazała się ona w „Życiu Warszawy” 8 maja 1945 roku i oparta była na opowieści jakiegoś wojaka z pierwszego pułku piechoty, który brał udział w walkach o Berlin, a którego poznałem w jakimś szynku katowickim” .

Redakcja ŻW przeniosła się na ulicę Wiejską 16. Jacek został wysłany do Szczecina, gdzie usłyszał: „U nas w Szczecinie mieszka już przeszło cztery tysiące ludzi”. W mieście tym był świadkiem jak pijany motocyklista trzymając jedną ręką kierownicę, drugą, w której miał rewolwer, raz po raz wygrażał przechodniom. Na pytanie zadane stojącemu nieopodal milicjantowi, uzbrojonemu w karabin, dlaczego nie zatrzymał szaleńca, ten pokazał mu, że w jego karabinie nie ma … zamka. [Będąc w Szczecinie] „zobaczyłem samochód osobowy, przy którym kręcił się kierowca. Podszedłem do niego i zapytałem, do kogo samochód należy. Odpowiedział, że do pana wojewody. Zaproponowałem szoferowi, by za pół litra spirytusu zawiózł mnie do Świnoujścia [ponad 100 km] i z powrotem [to już w sumie ponad 200]. Zgodził się bardzo chętnie. Poprosił tylko, bym chwilę poczekał – pójdzie do wojewody i zamelduje, że wóz jest popsuty i musi jechać do garażu”.

Następnie było skierowanie na Dolny Śląsk ze Zgorzelcem jako punktem docelowym. Po powrocie stamtąd wziął udział w pierwszej wycieczce dziennikarzy polskich do Jugosławii. Jednym z jego towarzyszy podróży był Andrzej Piwowarczyk – ten od kapitana Gleba (warto też dodać, że jedną z redakcyjnych koleżanek Jacka była Wilhelmina, czyli prawdopodobnie Skulska, ta od inspektora Rogosza).

W roku 1947 Jacek został skierowany na Rzeszowszczyznę, gdzie toczyły się walki z bandami UPA – „Burłaka” i „Łastiwki” (wątek ten jest bardzo rozbudowany). Tam spróbował prawdziwej wojskowej zupy. „Dobra, gęsta, tłusta zupa, pełno obrzynków mięsa, rozpływających się w ustach kawałków słoniny, napęczniałych ziarenek fasoli i pasemek kwaszonej kapusty”. Następnie trafił na Podhale, gdzie działał oddział „Ognia”, a potem do Zambrowa, gdzie z kolei walczył „Młot”.

W opowiadaniach dotyczących walk mamy i MO, i UB, i ORMO, i KBW, i WOP, a więc komplet. Poza tym zostały również opisane „nieprawidłowości” w funkcjonowaniu komunistycznej ojczyzny: złodziejstwo, przekręty i dyletanctwo lokalnego establishmentu, łapówkarstwo i kombinatorstwo, itp. Są w nich tematy dramatyczne, smutne, bulwersujące, ale i śmieszne.

Z treści książki wynika, że redaktor Jacek nie bał się poruszać niewygodnych i często niebezpiecznych tematów. Kilka razy był zatrzymywany przez MO i UB, zarówno w związku ze swą akowską przeszłością, jak też z tym, co i jak pisał. Wiele jego artykułów w ogóle się nie ukazało, a wiele zostało okrojonych przez cenzurę. Dziennikarz tępił jednakowo partyjnych i niepartyjnych przestępców, a odnośnie tych pierwszych często interweniował u wyższych władz. W wielu miejscach i u wielu osób miał przez to „pod górkę”. Mimo, że książka była napisana w roku 1957, ja nie dopatrzyłem się w niej gloryfikacji ustroju. Czarne było czarne, a białe – białe.

Książka kończy się tekstem autora: „W dziełach zbiorowych Jacka Wołowskiego, które – jak mam nadzieję – wyda MON za sto, czy dwieście lat, znajdziecie czytelnicy więcej faktów, więcej szczegółów i oceny tych czy innych zjawisk. Zdobądźcie się więc na tę odrobinę cierpliwości, a nim owe dzieła zbiorowe się ukażą, przyjmijcie pobłażliwie, to, co w tej książeczce napisałem”. Minęło na razie tylko 65 lat, ale może warto już teraz poszperać gdzieś i poszukać innych kryminalnych materiałów Wołowskiego i … wydać je w „Serii z Warszawą”. To byłaby dopiero uczta.

Recenzowana pozycja jest godna uwagi i zachęcam do jej przeczytania nie tylko fanów Wołowskiego.