- Autor: Różański Zenon
- Tytuł: Willa grozy
- Wydawnictwo: CM
- Seria: Kryminały przedwojennej Warszawy (tom 92)
- Rok wydania: 2020
- Nakład: nieznany
- Recenzent: Robert Żebrowski
„Aspirant Boniec melduje się posłusznie na rozkaz”, czyli polski Sherlock Holmes w warszawskim Scotland Yardzie
O Zenonie Różańskim (1904 – ?) tak naprawdę to niewiele wiadomo. Jedno jest pewne: jeśli pisarze – Adam Nasielski, Antoni Marczyński i Marek Romański to „kryminalna” ekstraklasa, to Zenon Różański wraz ze Stanisławem Wotowskim i Piotrem Godkiem, obok „reporterów” – Daniela Bachracha i Ludwika Kurnatowskiego, należy do ścisłej czołówki I ligi.
„Willa grozy” ukazała się w roku 1936, w Dzienniku Bydgoskim, gdzie drukowana była w odcinkach. Pozycja CM jest jej pierwszym wydaniem książkowym. Powieść liczy 194 strony.
Akcja toczy się w czasach II RP, a dokładnie w roku 1936, w Warszawie.
Aspirant służby śledczej Adam Boniec z XXVII Komisariatu Policji (absolwent Wydziału Prawa na Uniwersytecie Warszawskim oraz Akademii Kryminologicznej w Zurichu, który „lubił niekiedy posługiwać się metodami, o jakich czytał w dobrych książkach kryminalnych” autorstwa Edgara Wallace’a i Arthura Conan Doyle’a) udał się do willi na ul. Kołowej, skąd wpłynęło zawiadomienie o zaginięciu jednego z domowników. Kiedy już tam przybył, okazało się, że zaginiony – którym był inżynier Horowicz – odnalazł się, ale martwy. Jego poćwiartowane zwłoki odkryto w kufrze podróżnym stojącym w jednym z pokojów. Na miejsce wezwani zostali inni policjanci, pod dowództwem aspiranta Korzęckiego z centrali służby śledczej, a także lekarz policyjny – dr Kuszel oraz fotograf z urzędu śledczego. W jakiś czas później pojawili się tam również: podkomisarz Nagiel i aspirant Janik. Nad całą sprawą czuwał szef „polskiego Scotland Yardu” – podinspektor Moran, naczelnik IV Wydziału Urzędu Śledczego Komendy Głównej Policji Państwowej z siedzibą przy ul. Daniłowiczowskiej 3.
W późniejszych czynnościach, bardzo istotnych dla sprawy, wziął też udział jeszcze jeden policjant, któremu warto poświęcić trochę więcej uwagi. „Wywiadowca nazywał się Kiełbik i był klasycznym okazem człowieka, którego o wszystko można posądzać, z wyjątkiem o mądrość, spryt, czy podobne cechy. Nikt by również nie przypuścił, że jest on współpracownikiem służby śledczej. Wyglądał raczej na rzeźnika! Był gruby, nawet nieco za gruby, policzki zwisały mu niemal aż na brodę, i nie będzie przesady, jeżeli powiemy, że broda ta opadała ciężko w stronę piersi. Przy mówieniu sapał, słowa wyrzucał z siebie, jakby z trudem i nigdy nie zdarzyło mu się jeszcze powiedzieć naraz więcej, niż dziesięć słów „za jednym zamachem”. W ogóle wywiadowca Kiełbik wyglądał na przysłowiowego człowieka, który nie umie zliczyć do trzech. W rzeczywistości zaś wywiadowca Kiełbik krył pod grubą powłoką sadła i pozornej niezaradności wielki talent detektywistyczny (…) Można mu było powierzyć każde zadanie i nie zawiódł nigdy. A jeżeli nie wykonał go, to oznaczało, że nikt tego nie dokona”.
O dokonanie zabójstwa konstruktora-wynalazcy podejrzani byli – co zrozumiałe – pozostali domownicy: właściciel willi – Józef Karasiewicz i jego żona, a także jej siostra – panna Korczewska, pomocnicy Horowicza – Borejko i Lusiak oraz wychowanica Karasiewicza – panna Mira Kierszyńska (prywatnie – sympatia … Bońca).
Śledztwo postępowało szybko, ale bezowocnie. Jeszcze bardziej rozkręciło się, ale i zapętliło, gdy część osób podejrzanych zbiegła, Mira ukradła ujawnione przez Bońca dowody rzeczowe, a ktoś nieznany dokonał zamachu na jego życie. Do pomocy w rozwiązaniu zagadki „zatrudniono” Ryśka Śmaję, któremu „chciało mu się tylko śmiać, że on, kilkakrotnie karany i poszukiwany przez policję przestępca, ma dokonać przestępstwa u oficera policji, i na polecenie wywiadowcy tejże”.
Kryminał ten jest … przesympatyczny. Akcja w nim niesamowicie się komplikuje i czytelnik z czasem staje przed coraz większą liczbą niewiadomych. Rozwiązanie z jednej strony jest banalne, a z drugiej – ciekawe, ale raczej trudne do przewidzenia. A jak nasz główny bohater – polski Szerlok? Ano, Boniec jak Boniec, ale te jego metody – raz śmieszne, innym razem karygodne, a czasami rewelacyjne. Jednak gdyby nie wsparcie policjantów warszawskiego „Szkockiego Dworu” i „cywili”, sam nie dałby rady.
Serdecznie zachęcam do lektury tej książki – czytając ją można odpocząć, odstresować się, a czasami też i pośmiać.