- Autor: Litan Jan
- Tytuł: Agent z „E-Fall”
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1964
- Nakład: 20000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Czytelnik nie mający wcześniej do czynienia z książkami Jana Litana szybko domyśli się, że autor „Agenta z E-Fall” pisanie kryminałów traktował jako zajęcie dodatkowe – Anatol Leszczyński (1921 – 1996) był historykiem, który w latach 60. napisał cztery książki z serii „Labirynt” i jednego „Żółtego Tygrysa”. I ten brak prozatorskiego wyrobienia widać tutaj wyraźnie – mimo tego, że autor sili się na luz, książka jest drętwa i sztywna i przez to czyta się ją dość opornie.
Zaczyna się intrygująco – Halina Iwarczak, żona kapitana Wojska Polskiego, zostaje znaleziona martwa i wszystko wskazuje na samobójstwo, gdyż w mieszkaniu ulatniał się gaz. Milicja znajduje list pożegnalny, poza tym kobieta zasięgała porady u neurologa; okoliczności samobójstwa są jednak niejasne, a ponadto denatka pracowała w Zarządzie Udoskonaleń Techniki Wojskowej, sprawę przejmuje więc Służba Bezpieczeństwa. Tymczasem radionasłuch przejmuje depeszę nadaną z samolotu lecącego z Hamburga do Monachium; sygnał nakierowany jest na rejon między Zieloną Górą a Nową Solą. Prowadzący dochodzenie kapitan podejrzewa, że w Polsce działa siatka agentów pod kierownictwem tajemniczej Małgorzaty, która przed rokiem wymknęła się z jego pułapki, a teraz została zlokalizowana w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że zachodnioniemiecki wywiad opracował plan napaści na Polskę i określił go mianem „E-Fall”; plan zakłada szturm jednostek Bundeswehry i rozwinięcie działań na wzór „Drang nach Osten”.
Czyli tak właściwie nic nowego: Reinhard Gehlen znów wyciąga w kierunku Polski swoją kosmatą, brunatną łapę ale dzielni funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa ten atak udaremniają, przynajmniej na razie. Ale jak tym parszywym szpiegom może się coś udać, jeśli jeden z nich idzie ze szpiegowskim aparatem na basen, zostawia ubranie na brzegu i pozwala na to, by film w tym aparacie podmienić mu na prześwietlony? Takich perełek naiwności jest tu kilka: na przykład SB odkrywa, że zamek w drzwiach do mieszkania Iwarczaków był otwierany wytrychem – okazuje się, że to pan kapitan zgubił klucz i w taki sposób dostawał się do domu. Jest też kilka perełek świadczących o dziwnych zależnościach między służbami – kapitan SB melduje się pułkownikowi z Akademii Wojskowej i to rzekomo zgodnie z regulaminem. Ale jest też kilka ciekawostek: po Warszawie jeżdżą (jeszcze) trolejbusy, kobiety mają na nogach gdynki, a prowadzący śledztwo kapitan twierdzi, że powieści i spektakle „Kobry” są całkiem odmienne od życiowych sytuacji. Generalnie jest to więc książka chyba tylko dla „Labiryntologów”, bo zwykłego czytelnika kryminałów może zirytować naiwnością, rozdrażnić patosem, rozśmieszyć drętwotą lub najzwyczajniej w świecie uśpić.