- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Zbrodnia w południe
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: seria z Kluczykiem
- Rok wydania: 1970
- Nakład: 50257
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
LINK Recenzja Anny Raczyckiej – brak
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Starszy sierżant nie rzuca słów na wiatr
Kryminał szczeciński, co rzadkie. Przy ulicy Mariana Buczka (kto dziś jeszcze biedaka pamięta?) pod 19-tym stuknięto staruszkę i zarabowano znaczną kwotę (równowartość lekko przechodzonego Wartburga).
Nikt nic nie widział, nikt niczego nie słyszał. A przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej domaga się wyników. Tak się wtedy władza przejmowała losem staruszek! Śledztwo prowadzą równolegle porucznik służby kryminalnej i Hanka, studentka medycyny, która zgłosiła się na ochotnika, jako że mieszkała w tej samej kamienicy, gdzie staruszka oberwała w potylicę. Z tym, że rola Hanka w miarę postępów śledztwa bywa uskromniana, bo łatwo wyszłoby, że obrotna panienka jest w stanie zdziałać więcej niż wyposażony aparat. W końcu jednak viribus unitis udaje się przymknąć gościa, który dobrze wiedział, że dobrze przeprowadzony wywiad więcej dla skoku znaczy niż sama robota.
W fabule ciekawy podział – na śledztwo, które jest rodzaju męskiego i to rodzaju żeńskiego. Po prostu śledczy-kobieta zwraca uwagę na zupełnie inne szczegóły niż śledczy-mężczyzna. Przykładowo – w listopadowy dzień kobieta zaraz po wejściu do mieszkania najpierw zdejmuje śniegowce, bo brudzą posadzkę, a ona ją przecież pastuje. Mężczyzna zaś najchętniej chodziłby w tych samych butach na dworze i w domu. I podobne.
Od strony realiów kryminał to mniej niż lakoniczny. Z tego Szczecina niewiele – poza topografią – wynika. Ale my i tak wchodzimy w dialog z tekstem, który to tekst subtelnie do dialogu zaprasza.
Gości obsługuje „kelnerka w barwnym stroju dawnych mieszczek szczecińskich”. To musiały być raczej bardzo dawne mieszczki – tak gdzieś od Mieszka I i Bolesława Chrobrego, kiedy to Szczecin należał do Polski. Bo potem to już nie bardzo.
Obrazek edukacyjny: „Ani się spostrzegli, kiedy w ich życiu nastał pierwszy wielki dzień, rozdanie matur”. Rozumiemy, że chodzi o rozdanie świadectw. Ale i rozdawanie matur też coś znaczy. Piszący niniejsze ma „rozdaną” maturę z matematyki (rok 1978) i do tej pory nie może się nadziwić, jak to ludzie potrafią rozwiązać równanie z jedną niewiadomą…
Mamy nieco zdobnictwa stylistycznego: „Sala kawiarni świeciła łysinami wolnych stolików.”; „- To nie ją zabito. Jej matkę. Nauczycielkę z Goleniowa. – Na śmierć?” Słuszne pytanie, bo niektórych zabijają byle jak, po łebkach.
Nieco obyczaju: „Ciemne włosy rozdzielał przedziałkiem z lewej strony a la Kennedy.”; „Ubrany jak lord Gallux.” Kulinaria: „W innych knajpach wywiadowca ryzykował nawet zjedzenie bigosu firmowego pod kieliszek wódki. Do takiej akcji trzeba mieć żelazne zdrowie, ale Maliniak był młody i posiadał wprost nieustraszoną odwagę.”
Z tajników operacyjnych: „- Posłałem w teren tylu wywiadowców, ilu tylko mogłem zebrać. Staramy się też uzyskać pewne wiadomości drogą konfidencjonalną.” Co innego mówić o „drodze konfidencjonalnej”, a co innego o konfidentach. Zupełnie co innego. .
Autor porządkuje czytelnikowi świat gromadząc aforyzmy. Sporo ich:
Starszy sierżant nie rzuca słów na wiatr.
Wszyscy zawsze są podejrzani.
Nie ma na świecie zamka, którego nie można by w końcu otworzyć.
Milicja ma swoje różne sposoby.
Najgorętsze nawet przyjaźnie szkolne szybko zazwyczaj rozwiewa czas.
Każdy robi jakiś błąd i w rezultacie wpada.
Albo to więzień nie dla ludzi?
Ludzie starają się jak najmniej powiedzieć milicji.
Jest i fragment alkoholowy. Otóż bandyci operowali rękawiczkach, ale odciski palców zostawili na butelce wódki, która wypili. Cytujemy, bo ciekawe:
„- To dziwne – zauważył wywiadowca Kardaś. – Byłem przekonany, że złodziej operował w rękawiczkach. Zamki i klamki były zupełnie czyste.
– Ale w rękawicach, i do tego grubych, nie można wyjąć korka z butelki – roześmiał się jeden z milicjantów. – Pić też niewygodnie. Człowiek ciągle się boi, że mu szkło z ręki wyleci, butelka się stłucze, a wódka zmarnuje.
– Z czego on pił? – zainteresował się porucznik. – Może w kuchni, w zlewie, jest kieliszek lub szklanka?
– Nie ma niczego – wyjaśnił daktyloskopograf. – Kuchnię już zrobiłem. Pili z butelki, na miarę pod paznokieć.
– Sam pił. Żeby było dwóch, wypiliby co do kropelki. Jeden to pociągnął tylko kilka łyków, żeby się nie urżnąć. Dlatego zostawił resztę.”
Prawda, że dogłębne?
Na koniec coś adresowanego wprost do mnie. Po prostu jak bym czytał o sobie: „Nic innego poza pieniędzmi nie budziło jego zainteresowania.”