- Autor: Koźniewski Kazimierz
- Tytuł: Sto koni do stu brzegów
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Rok wydania: 1970
- Nakład: 20280
- Recenzent: Norbert Jeziolowicz
Co najwyżej jeden koń do jednego brzegu
Najpierw należy się Klubowiczkom i Klubowiczom zapewne kilka słów wyjaśnienia dlaczego „Sto koni do stu brzegów” uznałem za pozycję, która może się znaleźć w kolekcji naszych klubowych recenzji.
Książka Kazimierza Koźniewskiego niewątpliwie nie jest powieścią milicyjną, ale za to spełnia bezwarunkowo inne kryterium jakim jest odwołanie do panteonu peerelowskiej popkultury zaludnionego przez takie osobistości jak kapitan Kloss, porucznik Borewicz, Pan Samochodzik czy redaktor Maj. Może nie jest to dzieło, które wypromowałoby ikonę na miarę czterech powyżej przytoczonych, ale trzeba uczciwie przyznać, że wydawca i autor się starali, i to nawet bardzo.
Sam Koźniewski to w ogóle człowiek, który mógłby obdzielić swoim życiorysem kilka takich książek i seriali filmowych. Trudno oceniać go wyłącznie przez pryzmat jego działalności jako kuriera z Londynu do okupowanej przez hitlerowców Warszawy, członka kierownictwa Szarych Szeregów czy też kilkudziesięcioletniego tajnego współpracownika peerelowskich służb specjalnych i to od lat czterdziestych czyli utrwalania władzy ludowej. Był to taki może doktor Jekyll i mister Hyde naszej peerelowskiej literatury. Był także Koźniewski autorem niezwykle płodnym, jako że opublikował ponad 50 książek i 6 tysięcy artykułów prasowych. No i właśnie po przeczytaniu „Stu koni …” trudno mi znaleźć uzasadnienie dla takiej popularności u wydawców.
Z punktu widzenia potencjalnej popularności na przełomie lat 60-tych i 70-tych, książka wydana przez Koźniewskiego, to istny samograj. Historia brawurowej ucieczki z oflagu Bogdana Mayera, który po przedostaniu się do rodzinnej Warszawy poszukuje kontaktu z konspiracją, a następnie z próbką nowego niemieckiego stopu ukrytą w zębowej plombie przedziera się do Londynu przez między innymi Budapeszt, Wiedeń Szwajcarię i Portugalię. Akcja toczy się więcej niż wartko – zwrot akcji goni przygodę, a przygoda następuje zaraz zapierającym dech w piersiach wydarzeniu. A więc trzeba przyznać, że autor miał wszystkie atuty po swojej stronie. Warto także pamiętać, że sam pełnił funkcję takiego kuriera w czasie wojny, więc mógł czerpać garściami ze studni własnych wspomnień i opowieści kolegów. A jeszcze dodatkowo najwyraźniej istniało przyzwolenie na opisanie wprost Armii Krajowej oraz rządu londyńskiego, co stanowiło zapewne dodatkowa przynętę na czytelnika.
Tylko, że finalny efekt jest zdecydowanie poniżej oczekiwań i to raczej z winy autora, który po prostu nie udźwignął tego tematu. Zapomniał na przykład, że książka to nie tylko fabuła, ale także bohaterowie. Z oczywistych względów konspiracji Mayer bez przerwy zmienia przewodników, ale sam właściwie pozbawiony jest osobowości i jakiejś głębszej refleksji nad sobą i życiem. Trudno więc wczuć się w rolę takiej osoby i znosić wspólnie z nim niedogodności tej podróży. Poza tym wydaje się, że najlepsza inspiracją dla powieści będzie właśnie samo życie, a tutaj autor sam przyznaje się do nagięcia pewnych faktów dla celów fabularnych, jak na przykład data pierwszego bombardowania Wiednia. Czytelnik chyba podświadomie wyczuwa fałsz w całej historii i nie może jej do końca zaakceptować, ponieważ właśnie z takich powodów epopeja konspiracyjnej podróży Mayera co jakiś czas po prostu razi sztucznością. Moim zdaniem, w takich sytuacjach prawda zawsze robi lepsze, bardziej wiarygodne wrażenie niż hollywoodzkie tanie efekciarstwo.
W sumie w książce najlepiej wypadają takie małe i dość oszczędnie pokazane fragmenty znane chyba autorowi z autopsji, jak refleksja na temat wyglądu warszawskich ulic po okupacją oczami uciekiniera z oflagu pamiętającego przedwojenne miasto lub też informacja o przesyłaniu do przez polskich żołnierzy z Anglii do rodzin w kraju paczek z deficytowymi towarami (kawa, herbata, sardynki etc.) poprzez znajomych w Portugalii, którzy figurują jako nadawcy takich przesyłek. Nawet istnieją wyspecjalizowane firmy, które zajmują się organizacją takiego transferu na rzecz naszych rodaków oraz poszukiwaniem portugalskich współpracowników. Zaskakujący jest też mało znany wątek wojennej współpracy polskich i japońskich tajnych służb.
Oczywiście, czytając tę książkę 40 lat temu czyli na początku epoki gierkowskiej koncentrowałbym się raczej na jej swoistej opozycji wobec „Stawki większej niż życie”, ponieważ Bogdan Meyer jednak jeździł do Londynu i nie przekazywał informacji do centrali w Moskwie. Żaden cenzor nie był też stanie ukryć, że chodzi o Armię Krajową, a nie komunistycznych ruch robotniczy. A spotkanie we Francji z polskim partyzantem walczącym niegdyś w Brygadzie Dąbrowskiego w Hiszpanii, któremu nie pod drodze z „panami z Londynu” uznałbym za element takiego samego zestawu obowiązkowego jak kawa i wuzetka w komedii „Miś”. Dzisiaj jednak w dużej mierze pozostaje z tej powieści toporność stylu i problemy autora ze zbudowaniem wiarygodnej dla czytelnika postaci głównego bohatera.
Przyszła mi do głowy jeszcze jedna peerelowska książka odwołująca się do tego fragmentu okupacyjnej rzeczywistości czyli „Trzecia granica” Adama Bahdaja i to także nie jest szczytowe osiągnięcie tego autora, więc może nad tym tematem krążyło jakieś fatum. Mojej oceny nie zmienia także fakt, że obie te pozycje zostały zekranizowane, a więc zapewne musiały się cieszyć uznaniem filmowców. Bardziej sobie cenię jedną z książek Jacka Rębacza z jego zakopiańskiej serii pt. „Zakopane: Luftkurort 1940”, gdzie także poznajmy górali parających się przeprowadzaniem uciekinierów lub kurierów przez zieloną granicę.
Ale jest jednak rzecz, która wynosi tę powieść ponad przeciętność i jest to jej tytuł, który stanowi jednocześnie część hasła używanego przez Mayera. To zdanie w całości brzmi „Sto koni do stu brzegów dopłynie w sto dni” i jest to — moim zdaniem- zwrot porównywalny z klasyką tego gatunku mówiącą o kasztanach, Placu Pigalle, ciotce Zuzannie, kościanych guzikach i cygarach firmy Pedro Gomez. Niewątpliwie miał on zadatki na samoistną popkulturową ikonę, ale sam tytuł nie uratuje reszty książki. Uspokoję także od razu wszystkich, którzy chcieliby jednak zapoznać się z tą pozycją — to tylko pierwszy człon hasła, a drugi jest co najmniej równie pomysłowy. Tak więc, nie zabieram całej frajdy z ewentualnej lektury powieści Koźniewskiego.