- Autor: Janicki Jerzy
- Tytuł: Amerykańska guma do żucia „Pinky”
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 47
- Rok wydania: 1972
- Nakład: 100275
- Recenzent: Norbert Jeziolowicz
Niech żyją książki pisane dla pieniędzy!
Jest taka obiegowa prawda, że geniusze piszą dla pieniędzy, a jedynie grafomani tworzą dla sztuki. Oznacza to, że najlepsza literatura powstaje nie w wyniku spłynięcia natchnienia na pisarza, ale pod presją rachunków do zapłacenia. Wspominam o tym dlatego, że – moim zdaniem – nowelka Jerzego Janickiego to właśnie przykład mistrzowskiego kryminału milicyjnego popełnionego przez niezwykle popularnego pisarza i scenarzystę, który prywatnie nie interesował się naszym ulubionym gatunkiem.
Lista prawdziwych sukcesów Pana Jerzego jest niezwykle długa w zakresie seriali telewizyjnych (Dom), audycji radiowych (Matysiakowie, W Jezioranach) oraz książek (wielki dorobek dotyczący dawnych kresów Rzeczpospolitej oraz Bieszczad). I gdzieś tam na obrzeżach swojej bardzo obfitej twórczości znajduje się co najmniej jedna powieść kryminalna (nawet analiza strony internetowej pisarza nie pozwala mieć pewności w tej sprawie), ale nawet na oficjalnej stronie internetowej prowadzonej już pośmiertnie (Janicki zmarł w roku 2007) nie eksponuje się wątku kryminalno-milicyjnego.
Dobremu pisarzowi wyjdzie także dobra powieść milicyjna, a więc 47 zeszyt Ewy należy do chyba najbardziej interesujących osiągnięć tej serii. Dzieje się tak, ponieważ autor bardzo umiejętnie żongluje schematami powieści milicyjnej i pomimo relatywnie krótkiej formy udaje mu się stworzyć kilka postaci, które od razu przykuwają uwagę czytelnika i nie pozwalają oderwać się od lektury.
Cała historia rozpoczyna się od przeciwieństwa trzęsienia ziemi: w małej nadmorskiej miejscowości kończy się sezon. Jak to zwykle nad polskim zimnym morzem nasze kurorty tętniły życiem tylko przez dwa miesiące w roku, a potem następował okres letargu. Kończy się sierpień, wczasowicze i letnicy odjeżdżają pociągami i wraz z nimi jakby uchodzi życie z małego kurortu nad zimnym polskim Bałtykiem. Do następnego czerwca miasteczko zapada w coś w rodzaju snu zimowego. Stali mieszkańcy zostają sami ze sobą. Lodziarnia przechodzi tylko na sprzedaż rurek kremem, ale to też tylko do końca września (ponieważ na taki okres opiewa koncesja) i nawet komendant miejscowego posterunku korzysta z okazji i jeszcze późnym wieczorem wyjeżdża na motorze na wczasy w Bieszczady. Jerzy Janicki bardzo umiejętnie przekazuję atmosferę swoistego zapadania w sen zimowy nadbałtyckich miasteczek w końcu sierpnia, gdy ilość mieszkańców zmniejsza się zapewne kilkakrotnie stosunku do wakacji. Pustoszeją plaże oraz nadmorskie wille, których właściciele żyją z wynajmu pokoi letnikom.
I właśnie w środku tej ciszy, która okazuje się przysłowiową ciszą przed burzą, pozostaje na służbie tylko druga połowa obsady posterunku czyli plutonowy Pieniążek. Nie jest on ani szczególnie błyskotliwy, ani szczególnie szybki w działaniu. Nawet w trakcie przesłuchań powtarza jako szczególne zaklęcie „zaraz podejmę decyzję”, ponieważ procesy myślowe trwają u niego bardzo długo. Nawet wykonując czynności służbowe autor wyraźnie wskazuje, że zeszyt i długopis wyciągał on z mapnika, co rzadko czyniły gwiazdy wojewódzkich komend MO w innych powieściach tego typu.
Jednak spokój ostatniej nocy kończącego się sezonu przecina jak ostrze noża wiadomość o morderstwie. Ofiarą jest miejscowy lodziarz czyli przedstawiciel arystokracji finansowej z Warszawy, który tylko kilka miesięcy w roku poświęca na prowadzenie prywatnego sezonowego interesu. Trzeba przyznać, ze plutonowy Pieniążek bez zbędnej zwłoki rozpoczyna śledztwo, a jednocześnie zawiadamia komendę powiatową oraz prokuraturę już zresztą następnego dnia prowincjonalny posterunek zaludnia się: służbowo przyjeżdża porucznik Miercik z powiatu, a na dodatek okazuje się, że zupełnym wypadkiem na jesienne wczasy do polskie morze przyjechał jeszcze kapitan Wapiennik z Komendy Głównej. Nie będę relacjonował śledztwa — Janickiemu daje się na dwudziestu kilku stronach od znalezienia trupa do finału pokazać więcej fałszywych tropów i podejrzanych postaci, niż większości autorów z tamtych lat jest w stanie uczynić w dłuższych powieściach, a jednocześnie nigdy nie odchodzi on od zasad elementarnego prawdopodobieństwa zdarzeń.
Punktem wyjścia dochodzenia jest fakt, że lodziarz Listkowski tego dnia nie zdążył wpłacić utargu na pocztę – w grę wchodzi kwota siedemdziesięciu tysięcy złotych. Oczywiście, milicjanci nie znajdują w domu zamordowanego walizki z pieniędzmi, więc zakładają, że stanowi to motyw zabójstwa. To zresztą jedyny konkretny element socjalistycznej ekonomii serwowany nam przez Janickiego: dzienny wpływ gotówki nadmorskiej lodziarni umożliwia nabycie samochodu osobowego marki syrena. Brak jednak wskazania czy chodzi o cenę oficjalną czy też może giełdową (chociaż ja bym stawiał na giełdową). Niestety, nie dowiadujemy się na przykład, ile kosztowały w sezonie lody czekoladowe lub rurki z kremem, a obawiam się że już niewielu to pamięta, chociaż smak sprzedawanych wtedy na plażach oranżady (czerwonej, żółtej lub zielonej) czy cytronety będzie się nieodmiennie kojarzył z idyllą dzieciństwa.
Dodatkowo mamy także kolejne postaci, które ubarwiają cała akcję: jest tragarz dworcowy Karaś, który mówi prawie zawsze do rymu. Przesłuchiwany jest także niejaki Józef Marocha, którzy żyje w sezonie z pokera i samotnych wczasowiczek, a po sezonie chce wrócić do urzędniczki pocztowej Drabikówny. Jest także mechanik samochodowo-motocyklowy Maciejewski, który zapisuje numery rejestracyjne pojazdów wszystkich klientów. Jest wreszcie były mieszkaniec naszych kresów wschodnich Dojnarowicz, który uciekając z Syberii przywiózł ze sobą dwie unikalne i cenne ikony. Nie zapominajmy o Ilonie Rychter, pracownicy i kochance Listkowskiego.
Autor wychodzi nawet obronną ręką z zarzutu, że już sam tytuł sugeruje najważniejszy trop w śledztwie. Okazuje się jednak, że akurat używana amerykańska guma do żucia znaleziona pod oknem domu lodziarza jest początkowo przez funkcjonariuszy bagatelizowana jako dowód w sprawie, a następnie autor serwuje czytelnikom jeszcze co najmniej jeden niezależny wątek śledztwa prowadzący do mordercy.
To nie było łatwe zadania, aby w krótkiej formie jednego zeszyty Ewy przeprowadzić normalną wielowątkową zagadkę kryminalną i jeszcze zaludnić nowelkę postaciami z krwi i kości. Udawało się tylko najlepszym. Gdyby Jerzy Janicki napisał więcej kryminałów, to może zamiast wielkiej trójki powieści milicyjnej (Edigey, Sekuła, Zeydler-Zborowski,) mielibyśmy dzisiaj wielką czwórkę.
I jeszcze popkulturowy komentarz: zalety „Amerykańskiej gumy… ” zostały docenione także przez twórców filmowych. Chyba niewiele polskich powieści kryminalnych doczekało się aż dwóch ekranizacji: pierwsza to typowa telewizyjna Kobra zrealizowana w 1972 roku (jeszcze czarno-biały spektakl z Krzysztofem Kowalewskim w roli głównej), a druga to film z 1987 roku pt. „Koniec sezonu na lody”. Tym razem w roli głównej wystąpił Wojciech Pokora. Ten drugi obraz nie do końca wykorzystał zalety noweli — reżyser chyba nie mógł się zdecydować czy nakręcić kryminał czy komedię i w wyniku tego sfilmował to swoje niezdecydowanie i intelektualny rozkrok. Ale członków naszego Klubu ten obraz i tak niewątpliwie zainteresuje…