Edigey Jerzy – Walizka z milionami 70/2011

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Walizka z milionami
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1975
  • Nakład: 100290
  • Recenzent: Wiesław Kot

Recenzja Wojciecha Dymarka

Golonka o dziewiątej wieczorem

Nawet to zgrabnie ułożone. Czwórka dość przypadkowo dobranych chciwców napada na Bank Spółdzielczy w Łowiczu.

Z sukcesem. Krótko potem wynika kwestia podziału łupów, co daje akcji ostrogę, bo bandyci przejawiają ostrą wzajemną wrogość i w ten sposób gracko wyręczają milicję pod dowództwem majora Janusza Kaczanowskiego i sterującego nim pułkownika Niemirocha. Standard. Ciekawsza jest może konwergencja narracji. Autor kawałek podprowadzi nas w fabule losami bandytów, a kawałek postępami śledztwa. W finale to się sprzęga. Następuje pogoń po ulicach Warszawy i przyległościach (Warszawa to, jak wiadomo, miasto miedzy Pruszkowem i Wołominem), a imię i nazwisko głównego machera i zarazem rozwiązanie zagadki to dwa ostatnie wyrazy książki. No proszę, i  kulturalnie, i do śmiechu.
Ale my nie tropimy w tej literaturze oczywistości. W treści rozsianych jest nieco smacznych detali z epoki, co da czytelnikowi chwilę wesołości w trakcie śledzenia fabuły pisanej stylem starszego referenta, który próbuje być dowcipny. Ten dowcip przybiera postać zamykania w cudzysłowie określeń, które mają znaczyć cechy akurat odwrotne od literalnie zapisanych. Ta figura w poetyce nazywa się gryzącą ironią, czyli sarkazmem. I nie jest zbyt wyszukana. Mówimy np. o Pałacu Kultury, że jest wprawdzie mały, ale za to gustowny, a o muzyce haevy metalowej, że jest wprawdzie cicha, ale za to głęboka. Na takie stylistyczne hopsztosy wypuszcza sia narrator, ale nas, jako się rzekło, bawi zgoła co innego. Więc: jeden z bandytów zaprasza kumpli wieczorem na golonkę. W odpowiedzi słyszy: „Marzyciel. Golonka w Warszawie o dziewiątej wieczorem?” O ile ulice i lokale Warszawy są o tej porze wyludnione, o tyle autor przypomina, ze najludniejszym miejscem stolicy jest Lasek Bielański, bo tam o każdej porze dnia i nocy wałęsa się mnóstwo całkiem oryginalnych typów. I tak ten koloryt biegnie. Ot, milicja nakrywa bandytów przebranych za mechaników, którzy nocą buszują w warsztacie naprawy samochodów i chce im wlepić mandat „za nocną pracę”. A w tym warsztacie „leżały nawet paski klinowe do fiatów – rarytas, którego w punktach sprzedaży „Motozbytu” nie ogląda się przynajmniej od trzech lat”. Kiedy nad Wisłą ginie jeden z bandytów, a koledzy wyszabrowali mu dokładnie zawartość kieszenie, milicji coś się nie zgadza, bo przecież „z  kieszeni zmarłego wyjęli wszystko, nie pozostawiając najmniejszego drobiazgu. Nie złakomili się jednak na zupełnie nowy płaszcz i bardzo przyzwoite ubranie. Nie ściągnęli z nóg butów”. A przecież w narodzie bieda taka, ze powinni ubranie zdzierać nawet z nieboszczyka zdybanego nad Wisłą. Kiedy ci sami bandyci napadają na bank i skok mają obliczony co do sekundy, swoją brudną robotę odmierzają według wskazówek radzieckiego zegarka marki „Rakieta” (autor niniejszego dostał taki na pierwszą komunię). I rzeczywiście — wszystko biegnie jak w zegarku. Dalej: dowiadujemy się, że pewien majster wynosił części samochodowe z fabryki na Żeraniu, dostał za to 10 lat. Nic dziwnego — to epoka „afery mięsnej”, gdzie zapadały wyroki śmierci. Więc oczywiste, że ludek warszawski gotów byłby napastników na bank powywieszać na rynku w Łowiczu — dla odstraszenia. I dalej — przewija się motyw kawalerki ze ślepą kuchnią, ale autor jest zdania, że to bardzo dobry wynalazek, bo w takim mieszkanku milicja podczas np. rewizji lokatora może mieć stale na oku. No i kawa — kiedy trzeba na komendzie pokrzepić nią zszokowaną kobietę, kawę się „organizuje”, a nie po prostu zaparza. A major z pułkownikiem to się nawet zakładają o torebkę kawy, żeby podnieść napięcie. Z kulinariów jeszcze drobiazg. Jeden z bandytów dochodzi do wniosku, że ” jego życie nie warte byłoby nawet łupiny
od banana”. Oj, nie za dobrze się działo na polskim rynku, skoro rzeczony nie wie, że banany nie mają łupiny, lecz skórkę. Kolejna śmiesznota dotyczyła bohatera, który „cieszy się bardzo dobrą opinią zarówno w swoim przedsiębiorstwie, jak też u władz przełożonych”. Bardzo intrygujące są te „władze przełożone”. Bo do tej pory słyszeliśmy o siostrach przełożonych. Niektórych wielokrotnie. Tych szpileczek można nawtykać więcej (np. nazwanie „Życia Warszawy” „organem nieboszczyków” ze względu na obfitość nekrologów), ale pora ubogacić się wartościami. I o nich przypomina dialog milicjantów: „Powyżej czterech milionów złotych nie ma już żadnej moralności, sumienia ani uczuć ludzkich. Są wyłącznie pieniądze, które trzeba zdobyć, nie licząc się z niczym i z nikim. – To straszne”. Tu też westchnie narrator: „Pieniądze! Ileż dobrego można stworzyć przy ich pomocy. Ale i jaka wielka zabójcza moc w nich tkwi”. Zawsze to podejrzewaliśmy, ale miło przeczytać.