- Autor: Milc Stanisław
- Tytuł: Co się zdarzyło Królewnie Śnieżce?
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: seria Czerwona Okładka
- Rok wydania: 1984
- Nakład: 100000
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Marzeny Pustułki
Anioł przy wykonywaniu czynności służbowych
Rzeźbiarz Garboń miał pecha. Świętuje sobie urodziny w gronie znajomych jak gdyby nigdy nic, a tu mu ktoś stylową chusteczką dusi jedną panienkę z grona gości. Na dworze jesienna szaruga, goście roztaplali w błocku wszelkie ślady.
I kiedy porucznik Hubert Grzegorzewski ze stołecznej komendy dotelepał się do willi na przedmieściu, mógł już tylko chodzić od jednego gościa do drugiego i nastawać: gdzie pan był o tej i o tej. Jak w klasycznych kawałkach Agaty Christie: mordercą nie będzie drwal spod Suwałk, który akurat zahaczył o te strony w ramach delegacji służbowej, ale ktoś z towarzystwa zebranego w salonie. A towarzystwo zabawiało się – tu ciekawocha – oglądaniem pornosa przywiezionego świeżo ze Szwecji. Rok mniej więcej 1983. Wyobraźmy sobie, że dziś nobliwe towarzystwo świętuje urodziny gospodarza, a ten dla urozmaicenia puszcza im pornola. Obyczaje się ciut zmieniły, nieprawdaż?
Ale – do rzeczy. Denatka, zwana Śnieżką, skąd tytuł powieści, była modelka, która nie dostała się ani na akademię sztuk ani do szkoły filmowej. Talentu starczyło na pokazy mody. Weszła do względnie zamożnego towarzystwa i z nim zaczęła kręcic podejrzane interesy. Podobnie jak jej koleżanka, która również pozowała rzeźbiarzowi Garboniowi. Koleżankę rozjechała ciężarówka skradziona zasłużonemu przedsiębiorstwu transportu rolniczego. Inny uczestnik urodzinowego przyjęcia rozbił się, bo mu ktoś wcześniej spuścił z wozu płyn hamulcowy. Rzeźnia na całego. Szkoda, że to wszystko relacjonowane głosem sierżanta czytającego Pismo Święte. Aż by się chciało autora pogonić, żeby podniósł temperaturę tekstu. Ale to najpewniej przekracza jego możliwości.
Żeby się ratować, zmienia konie w połowie przeprawy. Ostatnią, trzecią część historii relacjonuje nowy narrator, tym razem porucznik kontrwywiadu, bo fabułka skręca w stronę pracy wywiadów. W Polsce – w ramach programu „Interkosmos” – wyprodukowano bowiem rewelacyjne tworzywo, dla którego opłaca się szantażować i zabijać. No i fajnie, tyle że od tego powieść rozłazi się całkiem. Autor porzuca wcześniejszych bohaterów, wprowadza zupełnie nowe typy, których nie nadąża charakteryzować. W rezultacie czytamy o ludzkich egzemplarzach, znanych tylko z nazwiska. A i te nazwiska się plączą. Efekt? Ktoś, gdzieś kogoś, za coś, czymś. Historia, jak by powiedział Miłosz, „zostawia nas obojętnymi”.
W powieści próżno szukać klimatu. Z początkiem lat 80-tych nie działała już mitologizacja oficerów śledczych, która podejmowana była za Gomułki czy Gierka. Teraz oficer kryminalny mógł być najwyżej urzędnikiem, żeby czytelnik całkiem go sobie nie zbrzydził z tego powodu, że to – było nie było – jednak kolega Piotrowskiego czy Pękali. I tyle. Więc i my czołgamy się przez fabułę w towarzystwie takiego nudziarza, co tylko wzmaga ziewanie.
Za co jeszcze pokochaliśmy tę skromną książeczkę? Za styl! Oto pewna pani pochyla się nad facetem podtrutym pistoletem gazowym i od razu przypomina śledczemu „anioła przy wykonywaniu czynności służbowych”. A znowuż kiedy śledczy nie umie swojej ekipie dodać otuchy, czuje się „sponiewierany ich spojrzeniami”. Niby można powiedzieć, że po wyłączeniu prądu znowu rozbłysło światło, ale lepiej brzmi: „elektrownia wznowiła wykonywanie normalnych obowiązków”. Jeden z podejrzanych „usiadł z pozorowana swobodą, uśmiechając się szeroko i promiennie, jakby był na chrzcinach”. Z kolei o innym biesiadniku czytamy, że wyglądał jak „Pimpuś Sadełko w wieku przedemerytalnym”. Jego kolega za to nazywa się Ambroży Młyński, co osobno urocze. Ekipa zaś śledcza po robocie jest „zmachana jak po wykopkach”. Inna podejrzana w rozmowie z porucznikiem czerwieni się do tego stopnia, że staje się „purpurowa jak odświętny strój kardynała”. Ale zdarza się i interesujący drobiazg: „Nie ma nic starszego niż wczorajsza gazeta” – pomyśli się śledczemu. Rzeźbiarz Garboń Tomasz nalewając koniak powie: „Oto prosty napój albańskich wieśniaków”.
Zresztą całą powieść taka, że nic, tylko się upić. Byle jakimi procentami. Nie musi być zaraz koniak. Starczy wino porzeczkowe.