- Autor: Wydrzyński Andrzej
- Tytuł: Plama ciemności
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1973
- Nakład: 100000
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Piotra Głogowskiego
Skorpion w kefirze
Dwa utwory z refrenem traktującym o padającym deszczu weszły do historii literatury. Jeden to słynny „O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny” Leopolda Staffa. A drugi to powieść Andrzeja Wydrzyńskiego „Plama ciemności”, której każdy rozdział kończy się frazą: „Padał deszcz”. A napadało go tyle, że były dworek szlachecki został całkiem odcięty od świata, co od razu ustawia całą sytuację. Mordercą może być jedna z osób przebywających aktualnie w dworku.
Z tym, że morderca nie może czuć się bezpiecznie od momentu, gdy ostatkiem sił dopłynął do dworku sierżant K. (podobieństwo z kafkowskim Józefem K. jak najbardziej na miejscu). Sierżant walczył we francuskim ruchu oporu, po wojnie uwierzył w szczere intencje władzy ludowej i wrócił do kraju, gdzie nagrodzono go stopniem sierżanta milicji. I tak do emerytury, na którą właśnie przeszedł. Teraz ostatkiem sił zamierza rozwiązać zagadkę śmierci właścicielki dworku — niejakiej Filomeny – i zaginięcia sporego zasobu jej klejnotów. „Nikt nie wie o ludziach tyle, ile my wiemy — ogłasza przymusowym mieszkańcom dworku — To wiedza gorzka i okrutna, trudno ja udźwignąć. Może dlatego jestem już zmęczony”. Przy tym okazuje się, że jego wiedza sięga o wiele dalej, na przykład w rejony meteorologii. Stawia pytanie: „Skąd tam w górze bierze się tyle wody? — To te chmury — powiedziała Amelia. — Tak, chmury — powiedziałem. — Te.”
Ta wiedza wydaje się być jednak niewystarczająca wobec przebiegłości mordercy. Otóż na jaśnie dziedziczkę Filomenę zwalił się z sufitu potężny świecznik. Niby nikt go nie podpiłował, ale tak na pewno tego nie wiadomo. W jej kefirze ni stąd ni zowąd objawił się skorpion. Niby drewniany, ale wystarczy, aby zdenerwować człowieka. Zwłaszcza gdy jednocześnie ktoś podpiłowuje schody, po której chadza starsza pani czy wsypuje jej do mleka cyjankali lub częstuje arszenikiem. Starsza pani ma twarde życie, ale w końcu ginie od sztyletu. Oczytany sierżant natychmiast porównuje śmierć staruszki do kryminalnej awantury ze „Zbrodni i kary”, żeby sytuacja była bardziej literacka. A potem to już jak po sznurku — bohaterowie ledwo nadążają umierać jak przyzwoitym dramacie szekspirowskim. Z tym, że zanim zamkną usta po raz ostatni, nagadają się — jeden z drugim — ile wlezie. Ciut to nużące, bo ile można słuchać o tym, o czym i tak już wiemy. Z tym, że nie tak całkiem. Do tej pory byliśmy święcie przekonani, że autorem słynnego kodeksu honorowego był Władysław Boziewicz. A tu na stronie 184 stoi, że – Bohdziewicz, o którym do tej pory mniemaliśmy, że jest reżyserem filmowym. Ale w sumie to taki miły dysonans poznawczy.
Prawdziwą pociechą dla czytelnika jest fakt, że w niekończących się dysputach głos zabiera pannica imieniem Laura. Ona bowiem wyspecjalizowała się w rzucaniu bon motów, które mile urozmaicają mozół śledztwa. Czytamy więc: „Lubię banany. Wbijaj w krzyże póki świże”; „Zwijamy żagle i znikamy nagle”; „Zenek udaje łysego z przedziałkiem”; „Otworzyłeś usta i nic nie mówisz. Powiedz coś, bo jak zamkniesz usta, będzie za późno”. „Każdy ma swojego gryzia, co go moli”; „Dobrze ci radzę: rób, jak uważasz”; „Przyczepiliście się do sierżanta jak elektryczna dojarka do krowy”. I to, które najbardziej przypadło do gustu recenzentowi: „Leżałbyś jak śledź na szynach”. I jeszcze jedna zasada, którą dedykowałbym autorowi, ponieważ powieść tonie mu nie tyle w deszczu, co w gadaninie: „Trzymajmy się ramy, to się nie damy”.