Kodym Wiesław – Wiedeński walc 116/2009

  • Autor: Kodym Wiesław
  • Tytuł: Wiedeński walc
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1973
  • Naklad: 120000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

Zlepek

Układ książeczki jest taki, że akcja „Wiedeńskiego walca” zbiega się w jednym miejscu z wielu stron. Rzecz startuje w augustowskich lasach, gdzie wypoczywa wielkomiejskie towarzystwo. Czas upływa na pływaniu, opalaniu i wieczornych flirtach towarzystwa, które puszy się przed sobą nawzajem.

Zwykły urzędnik udaje dyrektora, a drobna kosmetyczka panią doktor. Bardzo im to jednak do dobrego samopoczucia potrzebne. Na znaczącą figurę wyrasta w tym gronie przystojniak Leszek Mulik, o którego ubiegają się aż dwie panie. Ale on jest zatwardziałym starym kawalerem, a w dodatku pracownikiem zakładu ściśle związanym z wojskiem, co było do przewidzenia. Tenże Mulik przeprowadza nas do następnego wątku, ponieważ zostaje zamordowany przy trasie kolejki między Warszawą i Otwockiem. A to otwiera przed powieścią nowe perspektywy. Całkiem nowe. Bowiem dowiadujemy się ni z gruchy ni z pietruchy, że „od jakiegoś czasu w kilku warszawskich komisach, a także na czarnym rynku, zaczął pojawiać się surowiec plastykowy pochodzenia austriackiego i zachodnioniemieckiego”. Nie wiadomo, co to za surowiec, dlaczego sprzedawany jest w komisach i ta tajemnica utrzymana jest do końca. Ale surowiec milicję niepokoi. W sprawę włącza się kapitan Suchnicki. Swój chłop, ale gdy trzeba było, umiał pokazać podwładnemu jego miejsca w szyku. Suchnicki zajmuje się surowcem plastykowym, a tu tymczasem pojawia się nowy wątek prowadzony przez kapitana Korpicza – jak wolno się domyślać, choć nie jest to zrazu powiedziane wprost – funkcjonariusza kontrwywiadu. Korpicz rozpytuje w sprawie Mulaka, bo gdy ginie pracownik jednostki zmilitaryzowanej, kontrwywiad nie odpuszcza. Korpicz tropi Mulaka, a porucznik Jantar – podwładny Suchnickiego z milicji – tropi pewną dziewczynę, która regularnie wyjeżdża do Austrii, co zbiega się z pojawieniem się na polskim rynku tej nieszczęsnej masy plastykowej. W Wiedniu panienka spotyka elegancko ubranych dżentelmenów, których przyzywa do siebie nastawiwszy w szafie grającej tytułowy walc wiedeński. A kiedy panowie się zjawiają dyskretnie podaje panom niewielki pojemniczek. Już wiadomo, że nie masa plastyczna się w nim mieści tylko materiały szpiegowskie. I teraz intryga się zapętla wokół nieszczęsnej dziewczyny. Nieszczęsnej, ponieważ powoli zaczyna się okazywać, że ona sama – mimo, że kurier – jest w tej sprawie najmniej winna. Po prostu jej rodzony tatuś zwiał swego czasu za granicę, założył drugą rodzinę i – w sumie bigamista – z ukrycia pomaga swej córce za niewielką przysługę, czyli przewiezienie niewielkiego pojemniczka przez granicę. Zawartość pojemniczka, a więc materiały o znaczeniu wojskowym zbierane z całego kraju, przygotowuje całkiem kto inny. W Polsce na wysokich obrotach pracowała bowiem rozgałęziona siatka szpiegowska. Śledziła, co nowego w rozmaitych prowincjonalnych garnizonach i wiadomości przesyłała do centrali. A ta wszystko obfotografowywała i przesyłała przez wspomniana panienkę. Żeby rzecz całą sprowadzić do wspólnego finału autor dziełka wysyła samego szefa tej szpiegowskiej organizacji na wycieczkę do NRD, skąd mają go podjąć dalsi agenci, którzy przeflancują go na Zachód. Co jednak utrąca dwójka milicjantów: polski i enerdowski, z tym, ze enerdowski świetnie mówi po polsku. I kiedy już rezydent jest pod kluczem okazuje się – niech tam, zdradźmy – że watek śp. Mulaka był całkiem poboczny i jego śmierć ze szpiegostwem nie miała nic wspólnego. Podobnie pozyskiwanie masy plastycznej przez komisy też się do szpiegostwa miało nijak. Służyło tylko zabełtaniu treści, która tak na dobrą sprawę prostuje się dopiero wtedy, gdy na piśmie sporządza się streszczenie. Poza tym rzecz napisana poprawnie – to znaczy nie haczy się w trakcie czytania, choć po lekturze w głowie zostaje raczej niewiele. Jak się książeczki nie zanotuje nazajutrz po lekturze, to może być już nie do odtworzenia. Ale kto powiedział, że powieść milicyjna ma żyć w naszej pamięci dłużej niż dwa, trzy dni. Tyle wystarczy, a poza tym trzeba w pamięci zrobić miejsce na kolejne dziełka.