- Autor: Siatecki Alfred
- Tytuł: Gość z volkswagena
- Wydawnictwo: Lubuska Oficyna Wydawnicza
- Seria:
- Rok wydania: 1992
- Nakład:
- Recenzent: Anna Lewandowska
- Broń tej serii: Pierwsza seta
Na pohybel artystom!
Kiedy Prezes osobiście zachęcał mnie do przeczytania tej książki, zdumiałam się okrutnie: nieznany autor, nieznane wydawnictwo, na co On mnie napuszcza? Już pierwszych kilkanaście stron przekonało mnie, że miałam rację podchodząc nieufnie do tego „dzieła”.
Książka rozpoczyna się przydługim dialogiem pary małżeńskiej, która w zimowy wieczór podąża do domku letniskowego swoich przyjaciół, artystów-plastyków Merydiany (!)
i Ryszarda, by wziąć udział w przyjęciu, które ma się odbyć z raczej niecodziennej okazji: otrzymanego właśnie rozwodu. Przez całą drogę omawiają historię nieudanego małżeństwa przyjaciół. Przy czym dialog jest tak sztuczny, że od początku nie mamy wątpliwości, iż autor nie mógł wymyślić lepszego sposobu, by nam przedstawić życiorysy głównych bohaterów.
Po przyjeździe do domku nie zastają żywej duszy. Pokrzepiają się więc koniakiem wyciągniętym z barku (należy im się po ciężkiej podróży w zadymce!) i ruszają w głąb domu na poszukiwania właścicieli. Posądzają ich, że spędzają ten wieczór wspólnie w łóżku: „Pierwszy raz mam być na przyjęciu porozwodowym, więc nie wiem, czy właśnie tak się postępuje. Może przed imprezą stara para powinna wyjść z łóżka?”
Jednak w sypialni, zamiast byłej pary małżeńskiej, znajdują Merydianę, która leży w łóżku i nie oddycha. Małżonkowie są przekonani, że to zawał i trzeba ją ratować, więc Daniel rusza po pomoc. Siada za kierownicą samochodu nie bacząc na uprzednio wypity koniak i po drodze oczywiście powoduje wypadek. Na szczęście jest to tylko pijany jak bela Michta, wsiowy pijaczek, któremu na pewno nic nie będzie. Kierownik pobliskiej stacji meteorologicznej tak o nim opowiada: „Jesienią wynająłem go do zrzucania węgla, to obębnił się płynem chłodnicowym. Profesor trzymał w piwnicy balon z winem porzeczkowym. Nie wiadomo, kiedy i jak Michta dostał się tam. Wygulgał wszystko. Złota, obrazów, ciuchów nie ruszy, a alkohol wyczuje na odległość. On powinien być celnikiem albo policjantem w drogówce”.
Wezwane pogotowie stwierdza zgon Merydiany (prawdopodobnie otrucie), zabiera ze sobą pijanego i poturbowanego Michtę, a do akcji wkracza policja.
Nie mam zamiaru opisywać przebiegu śledztwa, bo nie to mnie najbardziej zainteresowało w tej książce. Moją najbaczniejszą uwagę zwrócił stosunek autora do artystów, przeważnie niechętny, tak że specjalnie nie dziwi, iż ofiarą mordercy uczynił właśnie artystkę.
Zaczyna się od wypowiedzi lekarza z pogotowia (zresztą byłego szwagra zamordowanej): „Artyści, artyści (…) Miałem żonę artystkę, wiem coś niecoś o ich zachowaniu. Z artystami można rozmawiać, ale trudno żyć na co dzień”. Dalej autor też niezbyt pochlebnie wypowiada się o artystach: „Oni, wie pan, trzeźwi czy pijani, zawsze chodzą jak zamroczeni”. Chociaż usiłuje ich też usprawiedliwiać: „Normalny człowiek ma jedną żonę, czasem kochankę, dzieci, haruje od rana do nocy, ciuła grosz do grosza, upija się na imieninach… Gdyby artyści byli jak ty, jak ja, nie malowaliby. Albo tworzyliby kiczowate jelenie na rykowisku. Oni muszą być inni, żeby dostrzegać to, czego my nie widzimy”. Traktuje ich też nieco pobłażliwie: „Artyści nie odróżniają jawy od snu”. O ofierze mordercy też nie sądzi, że była skrzywdzoną niewinnością: „Była odmieńcem, miała skłonności biseksualne, jak większość artystów”.
W sumie książka średnia, zaledwie na słabą trójczynę. Zainteresować może tylko wyjątkowo zaciekłych badaczy literatury kryminalnej.