- Autor: Sztaba Zygmunt
- Tytuł: Muszka w białe grochy
- Wydawnictwo: Śląsk
- Rok wydania: 1957
- Recenzent: Dorota Zielińska
- Broń tej serii: Druga seta
Jak Henryka mucha zagryzła – czyli śmierć niewiernym (kochankom)!
Udostępniony przez Prezesa egzemplarz z odręcznym autografem nieznanego Nowaka na pierwszej stronie przeleżał u mnie kilka miesięcy, nim wykluła się ta premierowa recenzja. Po raz pierwszy z prozą Sztaby spotkałam się podczas chłodnych czerwcowych wieczorów na hacjendzie klubowicza Duńskiego, podczas ostatniego ogólnopolskiego zjazdu klubu. A działo się wtedy, oj, działo. W prasie pojawiły się później nasze zdjęcia… ale o tym przecież można przeczytać w internecie…
Wracając do meritum – „Muszka w białe grochy” to uczta dla wielbicieli epopei wojenno-powojennych z domieszką wonnego dramatu miłosnego (a wszystko tylko na 76 stronach). Woń bowiem okazuje się mieć niebagatelne znaczenie dla inżyniera Henryka Gajdy, gdy pewnego poranka, „dokładnie o godzinie w pół do ósmej” zatrzyma się pod budką z papierosami, by kupić paczkę Grunwaldów.
Wraz z bohaterami opowiadania przemierzymy kawał świata, nim staniemy w miasteczku Szklary na Opolszczyźnie. Jak pisze Sztaba: „Małe miasteczka przypominają staw ze stojącą wodą. Im większy będzie kamyk ciśnięty do wody, tym szerszymi kręgami pomarszczy się potem spokojna dotąd woda”.
Pozorny spokój Szklar burzy śmierć inżyniera z miejscowej fabryki samolotów. Cóż, śmiertelni jesteśmy wszyscy. A jednak koniec inżyniera nie należał do najzwyklejszych. Tuż przed zakończeniem prac konstruktorskich pies przewodnik niewidomego rzuca się inżynierowi do gardła… W tak niecodziennych okolicznościach koledzy z Wojewódzkiej Komendy Policji nie chcą sami ryzykować śledztwa. Na wysokości zadania stanąć może tylko jeden człowiek, dlatego do Szklar przyjeżdża kapitan Redlina. A kapitan Redlina „był średniego wzrostu, przystojny, z gęstymi czarnymi brwiami zrośniętymi nad prostym nosem. Szare oczy patrzyły spokojnie i pogodnie”. Talent śledczy po nitce miłosnego zawodu poprowadzi go wprost do kłębka zawikłanych wojennych losów Franka Grochali – kapo z hitlerowskiego obozu, porucznika Marka Giżyckiego, któremu zdarzyło się pewnego dnia zbyt opieszale śpiewać hymn Legionów, aż do domu „pośledniej zresztą” szklarskiej akuszerki.
Już na pierwszych stronach krew tryska z ust Lagerfuhrera Schneidera, a jego śmierć początkuje bieg zdarzeń godnych przygód Jamesa Bonda. I jak w filmach z Bondem – zmysłowi mężczyźni (w większości mundurowi), sceny krwawe jak żydowska jatka, intrygi godne Carringtonów i M-jak miłość – w różnym stopniu udana.
A morał? Strzeżcie się serc niewieścich!
[Ma 27 lat, od popitki woli śledzika. Na stażu w Klubie od dwóch lat. Wraz Komisarzem Kociołkiem zgłębia niezbadane ścieżki kryminalne, ostatnio w Płaciszewie, Malużynie, Żochach, Kościerzynie Poświęconym i Woli Młocce].