Nawrocka-Dońska Barbara – Zatruty bluszcz – Druga seta 64

  • Autor: Nawrocka-Dońska Barbara
  • Tytuł: Zatruty bluszcz
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1977
  • Nakład: 100290
  • Recenzent: Ewa Adamczewska
  • Broń tej serii: Druga seta

LINK Recenzja Jarosława Kiereńskiego

Stracił głos na deskach, czyli przewentylować śpiewaka

W samym środku upalnego lata upadkiem z balkonu swej garsoniery na trzecim piętrze kończy życie emerytowany śpiewak operowy. Wypadek? Samobójstwo? Stół nakryty na dwie osoby wskazywał, że Andrzej Gardner na kogoś czekał. Ta osoba chyba nie przyszła – nakrycia były nie używane. Może to skłoniło Gardnera do skoku?
Do samobójczego kroku powodów miał dosyć – przedwcześnie, w sile wieku utracony głos, samotność, do tego nadużywanie alkoholu. Świadków tragicznego wydarzenia nie było, z wyjątkiem pani spacerującej z pieskiem, która też niewiele widziała. Kapitan Korda z powodzeniem więc mógłby zamknąć śledztwo, przyjmując samobójstwo jako przyczynę zgonu. Postanawia jednak „przewentylować życie Andrzeja Gardnera” – domniemanego samobójcy. Jak mówi swemu podwładnemu porucznikowi Zygmuntowi: „Śpiewał w La Scali. Był naszym najlepszym tenorem. (…) Przyjechał z Włoch zaraz po wojnie. Z nikim się nie targował. Nie było sal koncertowych, śpiewał na estradach zbitych z desek. Gdzie popadło. Wtedy zniszczył sobie gardło”. Korda wyjaśnia młodemu funkcjonariuszowi, że śpiewak mógł składać dolary na koncie jakiegoś banku we Włoszech albo w Stanach, ale nie chciał. „I dlatego odtworzymy sobie te lata jego życia – od zejścia z desek teatralnych do momentu nakrycia tego stołu serwetą w słoneczniki. To będzie tylko wyrównaniem rachunku”.
W tym odtwarzaniu niezwykle pomocny okazuje się list znaleziony w skrytce ukrytej w ramie zabytkowego lustra w mieszkaniu Gardnera. Trop prowadzi do… biura matrymonialnego.
Oczywiście nie zdradzę, co ostatecznie milicjantom udaje się wykryć. Wyjaśnię tylko, że tytułowy bluszcz porasta gęsto balkon denata. Z retrospekcji dowiadujemy się, że Gardner troskliwie pielęgnował roślinę i odnosił się do niej prawie jak do żywej istoty. Przemawiał np. do gałązek bluszczu, wdzierających się z balkonu do mieszkania tymi słowami: „Wy macie babskie obyczaje. Nie mam pojęcia, dlaczego was lubię. Całe życie nie cierpiałem bab, które oplątują człowieka”. Jak wynika z dalszych stron książki, gdyby eks śpiewak sam nie okazał się bluszczem oplątującym się wokół kobiety i gdyby na dodatek nie chciał decydować, co dla niej w życiu jest najlepsze, pewno by nie zginął.
Akcja toczy się w połowie lat 70. ubiegłego wieku, ale autorka raczej skąpi ówczesnych realiów, jeśli nie liczyć „rzucania” do Mody Polskiej zagranicznych bluzeczek oraz odgrywającego dość istotną rolę w intrydze i w śledztwie fiata 125 koloru bahama yellow.
Książkę czyta się dość przyjemnie, lektura wciąga, a rozwiązanie intrygi jest dość zaskakujące, przynajmniej mnie zaskoczyło. Można się i ubawić, czytając niektóre opisy. Jak np. ten: „Leżała na tapczanie rozebrana do rosołu. Nagie, fantastycznie długie nogi podobały mu się tak samo jak wczoraj i tak jak dawniej miał na nie ochotę”. Hm, nogi też mam niczego sobie, ale choć już parę lat na tym świecie przeżyłam, nie spotkałam jeszcze faceta, który miałby ochotę na same moje nogi. Albo taka perełka: „Korda rzucił okiem na kartkę. Na jego twarzy nic się nie odbiło”.
Trafiają się i „złote myśli” w rodzaju: „Kobieta też człowiek, nie tylko stworzenie kanapowe, jak na przykład pinczerek, albo ozdobna poduszka.”
Młodszych czytelników zapewne rozśmieszą także cytowane na początku powody, dla których kapitan Korda zdecydował się „przewentylować życie Andrzeja Gardnera”. Możecie wierzyć albo nie, ale drzewiej rzeczywiście tak się zdarzało, że ludzie porzucali wygodne życie i zagraniczne kariery, by wrócić do zniszczonej wojną ojczyzny i pracować dla jej dobra, choćby zdzierając sobie gardło na estradach zbitych z desek, zamiast błyszczeć na scenach różnych „laskalów” czy „metropolitanów”. I niezależnie od tego, co dziś piszą i mówią o czasach PRL-u „obiektywni” historycy i „niezawisłe” media, na ogół nie interesowało ich, jakim przymiotnikiem – ludowa, czy demokratyczna – jest ta ojczyzna określana, albo jaki numerek nosi. Dla nich najważniejsze było, że to Polska. Kiedyś nazywało się to patriotyzmem i wzbudzało szacunek, obecnie powszechnie określane jest jako głupota i kwitowane wzruszeniem ramion lub pukaniem się w czoło. Ale może właśnie dzięki poświęceniu takich ludzi możemy dziś się śmiać z pompatycznych, dość nieudolnie sformułowanych przez autorkę wypowiedzi, wciśniętych na siłę w fabułę milicyjnego kryminału.